Wstęp: Ze względu na koszty najłatwiej było polecieć z Madrytu przez... Paryż. Dlatego tez dzień zaczyna się wcześnie, o 5.30 na madryckim lotnisku Barajas. Profesjonalnie owijamy bagaże folią śniadaniową i udajemy się w podróż na inną ćwiartkę globu.
Cel: Lima.
Metody i środki: Boeing 321, Boeing 777,
bus interurbano, taxi
Dystans:
ponad 10200 km.
Temperatura na zewnętrz: -45 °C
Prędkość: 850 km/h
Wysokość nad ziemią: 10352 m.
Pozostały czas lotu: 11:23h
Lokalna waluta: Nowy Sol Peruwiański (PEN), 1PEN≈1PLN
Przebieg: Miejsca zajęte, kocyki rozpakowane, zestaw ze stoperami do uszu i słuchawkami przejrzany - powstrzymujmy w sobie Polaka i postanawiamy nic nie wynosić. Na niewielkim ekranie umiejscowionym przed każdym siedzeniem obserwujemy naszą trasę, bezkresny błękit ponad nami, wielki granat Atlantyku pod nami, a my zamknięte w metalowej puszcze pokonujemy w 12h to, co kiedyś zajmowało tygodnie.
W myśl porady pewnej Blondynki , zamówiłyśmy wcześniej specjalne dania z szerokiego wyboru na stronie internetowej Air France: wegetariańskie, wegańskie, wegetariańskie azjatyckie (!), indyjskie, koszerne z owocami morza.. ich największą zaletą jest to, że są podawane jako pierwsze. I tak, kiedy my delektowałyśmy się aromatycznymi daniami wegetariańskimi i wegetariańskimi azjatyckimi (polecamy!) inni oglądali się tęsknie w nasza stronę, skąd rozchodziły się przyjemne zapachy. Nie odmówiłyśmy sobie także szampana jako aperitifu ani francuskiego wina do obiadu, dlatego potem również się oglądali, ale raczej wiedzeni słuchem, gdyż nasze rozmowy i żarty mogły być trochę zbyt głośne…
Ta sama Blondynka radziła nam, by przestawić już w samolocie zegarki na lokalny czas i dostosować się do nowego rozkładu dnia, gdyż to pomaga zmniejszyć efekt jet lag . Rada wspaniała, ale w związku z nią pojawiła się niepokojącą myśl - czyżbyśmy się wstawiły o wpół do ósmej rano?
Jakieś 9 godzin później i 7874k bliżej Limy mały samolot na pokładowym ekraniku pewnie wkracza nad nieregularny trójkąt Ameryki Południowej. Dalej obserwujemy przebieg trasy, mknąc z prędkością 911km/h i około 2 h przed lądowaniem pod nami morze zieleni i nieregularna burożółta wstęgą Wielkiej Rzeki - podejrzewamy, że to Amazonka, legenda w zasięgu wzroku... Jakąś godzinę później krajobraz zmienia się, pod nami rudobrązowe grzbiety Andów.
Od wylotu z Madrytu słońce nie zniknęło przez 16h sprzed naszych oczu. Pokładowy monitor odlicza ostatnie minuty do lądowania, samolot zanurza się w mlecznej mgle -
garua - charakterystyczna dla przyoceanicznych pustyni nieopadająca mżawka. Kilka deklaracji, pieczątek, bezproblemowe przejście przez bramki i stało się, naprawdę jesteśmy w PERU. Pomoc ze strony cierpliwej informacji turystycznej, mamy rezerwacje w hostelu z naszego przewodnika i w drogę! Tyle w kwestii teorii, ale teraz czas na praktykę…
Atakuje nas chmara taksówkarzy, chcą 40-50 soli za dojazd, więc postanawiamy zrobić to po swojemu – przecież musi tu być jakiś transport publiczny! I był to skok na BARDZO głęboka wodę... Powoli robi się ciemniej, niby po piątej, ale w rejonach podrównikowych słońce nieodmiennie wschodzi o 6 i zachodzi o 18, i trzeba mieć to zawsze na uwadze… Na wypatrzonym przystanku, z pomocą kierującego ruchem inwalidy na wózku zostajemy niemal wepchnięte do małego busika, dość poważnie już przeładowanego. Tubylcy, choć zaskoczeni, wydają się być dobrze nastawieni… My uśmiechamy się szeroko, ale w środku jesteśmy raczej przerażone, mając na uwadze wszystkie straszliwe metody porywania turystów, których pełne są fora podróżnicze… Nocne życie przedmieść Limy przesuwa się za oknami, okolica w najlepszym razie „szemrana”. Jesteśmy atrakcją, blondynki gadające w śmiesznym języku, w lekkich jak na panującą tu zimę ubraniach. Jedna pani bardzo chce nam pomóc, rozumiem tylko kilka słów, ale można z nich wywnioskować, że tak generalnie to grozi nam tutaj spore niebezpieczeństwo… Wysiadamy, kobieta prowadzi nas gigantyczną kładką nad na wpół wyschniętą rzeką Rimac, wśród tłumu, pędzących gdzieś, kolorowych ludzi. Wszystko takie nowe, magicznie spowite rozpraszającą światła latarni mgłą, dziwne zapachy ulicznych garkuchni, sprzedawcy kolorowego badziewia, i ta panorama… Aż chciałoby się postać, napawać i fotografować, ale na dziś koniec głupich pomysłów, kobieta pospiesza nas, zauważamy, że eskortuje nas jeszcze jakiś młody chłopak… Miło, tak się przejęli, tak o nas zadbali… Ale zaraz, zaraz, może to jest ustawione? Dać się porwać pierwszego dnia w Ameryce Południowej, ależ to byłby wstyd! Kobieta łapie nam taksówkę, każe zamknąć drzwi od środka i uważać na siebie. Chwile klucząc docieramy do hostelu. Wygląda na to, że jednak się udało. Przejazd zamiast 45 soli wyniósł nas 12,5 - pierwszy sukces!
Oto hostel Belen, który autor naszego przewodnika opisuje jako „miejsce spotkań podróżników”. Wchodzimy do kolonialnego, zapuszczonego pałacyku miejskiego, żadnego szyldu, żadnej informacji. Na piętrze kontuar w rogu, fotele zajęte podejrzanie wyglądającymi machos.
- Czy to nie jest jakaś mafia? - myślimy. Podchodzi starsza, elegancka peruwianka i pyta czy to my rezerwowałyśmy pokój.
-
Que bonitas, jakie śliczne! - mówi.
- O nie... to jednak burdel – komentujemy po polsku na głos ale z bezbłędnym, serdeczny uśmiechem. Po chwili dostajemy swój pokój - duży, wysoki na 5 metrów, z pięknym balkonem na ulice, kolonialną toaletką i denerwującą, bzyczącą lampą. Udało się, nasza 31 godzinna doba dobiega końca, bierzemy (o dziwo) - cieplutki prysznic i pierwszy raz zasypiamy na antypodach…