Cel: Nie spóźnić się na samolot do Limy
Metody i środki: Nocleg na lotnisku;)
Przebieg: Zgodnie z założeniami i dostępną literaturą - wstajemy o 12, kładziemy się spać o 4, życie jak w Madrycie. Na śniadanie - domowe
churros, nasz host Diego okazuje się być dobrym kucharzem! Dla nas zaś będą to pierwsze lekcje kuchni hiszpańskiej.
Nasz zapał i chęć zwiedzania Madrytu spotykają się z falą upałów. W efekcie uciekamy do klimatyzowanego Prado. Po drodze pierwszy raz widzimy i czujemy tłumy młodzieży, w pomarańczowych czapeczkach, oznaczone JMJ, śpiewające, tańczące, tłoczące się, oblegające każdy fragment parków, ławek, alejek - zwane dalej Szarańczą. Na szczęście nawet oni nie są w stanie zgasić uroku Prado, jeśli jednak chodzi o Madryt... Wszędzie "holy busy", maszerujące szwadrony JoteMJotow, porywających nas jak fala tsunami, i nawet my, "zdrowe ryby" mamy problem by iść pod prąd. Pogłowie na stacjach metra osiąga masę krytyczną, jeśli ktoś już ma takie szczęście, że w ogóle dostanie się na stację… Na przeciwległych peronach „pomarańczowi” machają do siebie, skandują piosenki w stylu „hasło i odzew”. Gdyby to byli kibice piłkarscy albo zjazd wielbicieli fantasy – ale by wieszano na nich psy! Ale uduchowiona młodzież może wszystko. Gdy absolutnym fartem dostajemy się do wagonu metra ciężko nam będzie się po nim poruszać, ponieważ jego podłoga to doskonałe miejsce do siadania w kręgu, klaskania i śpiewania piosenek… Koniec dnia ratuje
tortilla de patatas (domowej roboty) i gry Wii z naszym utalentowanym Diego.
Następnego dnia uciekamy od Szarańczy, w miejsca mniej turystyczne i wolne od tej swego rodzaju zarazy. Tam można delektować się kawą, załatwić ostatnie formalności z odprawą on-line oraz spisać wspomnienia…