Cel: Dotrzeć do Madrytu.
Metody i środki: 3 autostopy; 13,5h; 0€, 790km.
Przebieg: Wczesnym rankiem opuszczamy lotnisko w Gironie, jest jeszcze ciemno. Śródziemnomorskie słońce wstaje szybko i zdecydowanie, nie zaszczyca mieszkańców długim brzaskiem. Decyzja zapadła wcześniej, będziemy łapać stopa. Ale skąd? Wszędzie autostrady, drogi szybkiego ruchu... Stacji benzynowych - brak, w zasięgu wzroku. Bezradnie stanęłyśmy przed bramkami autostrady, nim zdążyłyśmy napisać MADRID na kartce i pomyśleć, ze dzieli nas od niego w linii prostej ok. 700km zatrzymał się ciemny mercedes. Miły pan odwoził na lotnisko córkę, i chyba wyglądałyśmy bardzo żałośnie, bo zdecydował się nas podwieźć do najbliższej stacji benzynowej. Kilka słów wstępu, co robimy, gdzie jedziemy.
- A jak się tu dostałyście, porwałyście samolot,
did you hajdziak?
- ? - Chwila zamyślenia i szybkie przestawienie na "spanglish", pewnie chodziło o hitch-hike.
- Nie, nie, przyleciałyśmy samolotem z Polski...
- Tak, byłem raz w Polsce, w zimie.... Oj pamiętam to bardzo dobrze, było strasznie zimno!
Podróż bardzo komfortowa, ale krótka, pierwsza kawa na hiszpańskiej ziemi i startujemy dalej. Nie zdążyłyśmy zrobić drugiego napisu ZARAGOZA (doradzono nam, że łatwiej tak będzie kogoś znaleźć, bo stamtąd wszyscy i tak jadą na Walencję), zatrzymał się ciemny peugot, w środku kobieta w nieokreślonym wieku, z popielniczką pełną papierosów, głośnym radiem i czarnym, kudłatym pieskiem. Kilka minut konieczności i w mózgu uaktywnia się dawno zapomniane pole językowe "hiszpański". Miała podrzucić nas w okolice Barcelony, ale na bramkach autostradowych ustaliła, ze łatwiej będzie nam dalej, w okolicach Tarragony. Niestety pominęła odpowiedni zjazd, w peryferyjnej stacyjce wdała się iście hiszpańską, burzliwą dyskusję na temat naszego losu, i wyszło, że teraz, to już lepiej jechać do Walencji. Może być, to doda nam 100km trasy, ale nie mamy dużego wyboru. I tak mknęłyśmy z Magnolią (bo tak miała na imię), jej pieskiem, rozwianymi włosami (brak klimatyzacji) na południe. Rozmowa w łamanym hiszpańskim, pytała czy to nasze wakacje, gdzie zmierzamy:
- Z Madrytu mamy lot do Ameryki Południowej, do Peru...
-
Locas! Szalone! - zaśmiała się, i podwiozła prosto na wylotową stacje do Madrytu. Przejęta zostawiła swój numer telefonu, aby uratować nas w przypadku niepowodzenia dalszej podróży.
Po serdecznym pożegnaniu, pełne optymizmu wypatrzyłyśmy kolejne miejsce do szukania szczęścia. Czekałyśmy, czekałyśmy, godzina, dwie, zrobienie dwóch nowych tabliczek nie pomogło - nikt się nie zatrzyma, dalej od Madrytu dzieliło nas 330km. Mijały nas auta pełne i bezradnie kręcące głową, auta puste i doskonale ślepe na naszą tabliczkę oraz busy i autobusy z charakterystycznym znaczkiem JMJ 2011, zmierzające prosto do stolicy na Światowe Dni Młodzieży, wypchane młodymi ludźmi i dopchane po sufit zakonnicami. Chciałyśmy już podpytywać ludzi, i próbowałyśmy ustalić, jakie rejestracje będą przypadały autom madryckim, jednak poza kilkoma starymi z jakąś litera M, B lub V - nie odnalazłyśmy żadnego klucza.
Powoli spadało nam morale, już myślałyśmy o alternatywach, gdy miłosierny madrytczyk, (mówiący dobrze po angielsku!) przechodząc zwolnił koło nas, popatrzył na nas, na tabliczkę, znowu na nas…. i stwierdził, ze może nas zabrać - nie mogłyśmy powstrzymać okrzyku ulgi i radości. Tak w jasnej, klimatyzowanej Alfie Romeo dotarłyśmy do Madrytu, odkrywając po drodze tajemnice rejestracji - kiedyś owszem, były literki oznaczające regiony, jednak w związku z polityczno-kulturalnymi, sportowymi i etnicznymi nieporozumieniami, tajemniczymi mandatami dla "obcych", problemami ze sprzedażą samochodów wprowadzono nowe, ogólnokrajowe oznaczenia, po których można jedynie oszacować jak dawno samochód był rejestrowany.
Wyniki: Podwieziono nas prawie pod drzwi naszego Couchsurfingowego hosta Diego. Naszym marzeniem był prysznic, jedzenie i sen. Prysznic owszem, jedzenie - jak najbardziej, ale sen? Fiesta!!! Akurat kończył się festiwal dzielnicy La Latina, pełno tańczących ludzi, młodych, starych, kolorowych, uśmiechniętych i trochę już pijanych… Kosztowałyśmy lokalnych specjałów, bocadillos, patatas bravas, zaczęłyśmy od piwa, ale przecież to Hiszpania! Więc była sangria (rozcieńczony, czerwony wermut, z lodem, lemonada (rozcieńczone, białe wino z lodem i cytryną), zaś na zakończenie -
Tinto de verano – letnie, czerwone wino! Nie zobaczyłyśmy łóżka przed 4... Ale to przecież nie problem, w końcu jesteśmy w Hiszpanii...