Wstęp: Przede wszystkim, nasz pobyt w Jaipurze – a zapewne i w całych Indiach - nie byłby tym samym, gdyby nie spotkanie z rodziną Babity z Couchsurfingu. Może na spanie na kanapie robię się powoli za wygodna, i doceniam wieczorny spokój hotelowego pokoju, ale to nie znaczy, że chciałabym całkiem zrezygnować z tej niezwykłej opcji kulturowej wymiany jaką zawsze dawał Couchsurfing. Tak więc z rana zawitaliśmy do ich centralnie położonego domu, gdzie pierwsze skrzypce grała jej siostra, energiczna Julie. To ona nalegała, byśmy nie zwlekali z wizytą, by mogli nam udzielić rad na resztę pobytu. Nie najadając się zbytnio na hotelowe śniadanie tam odebraliśmy pierwszą lekcję gotowania, przyrządzając
aloo masala - gotowane ziemniaki obsmażane z przyprawami i podawane z natką kolendry. Umówiliśmy się na bardziej rozbudowane posiedzenie późnym popołudniem, zaś sami ruszyliśmy zwiedzać wizytowane miasto…
Cel: Zobaczyć najważniejsze zabytki
Jaipuru, a przy okazji – zaznać hinduskiej gościnności.
Materiały i metody: *Bilety wstępu: Bilet łączony do m.in. Hawah Mahal, Jantar Mantar, Albert Hall i fortu Amber – 1103 INR. Zobaczyliśmy tylko ww. atrakcje i to dało oszczędność 100 INR, a można było jeszcze co nieco zobaczyć. Osobne bilety są do Miejskiego Pałacu, wciąż częściowo okupowanego przez potomków lokalnych władców – 700 INR za wejście na teren i jakieś wystawy, najciekawsze i najpiękniejsze sale są tylko dostępne w osobnej wycieczce za >3000 INR – temat odpuściliśmy.
*Przejazdy w Jaipurze – działa tu Uber, zarówno do zamawiania samochodów jak i autoriksz/tuk-tuków. Jednak popularny przekręt to gdy kierowca widzi trasę do turystycznej destynacji, zamiast przyjechać dzwoni i mówi, że jeden kurs to nie, ale może nas teraz obwozić pół dnia. Lepiej ustawiać miejsce odbioru/destynacje kawałek od głównej atrakcji. Przejazdy to od 50-200 INR w mieście, i 300-350 INR do Fortu Amber (z przystankiem przy Pałacu Wodnym).
*Waluta: rupia indyjska, INR, 1000 INR = ±50 PLN.
Przebieg: Jesteśmy w stolicy stanu
Radżastan, ziemi
Radźputów, wojowniczych klanów, które zwykle sprawiały problemy każdemu, kto chciał objąć teren od Indusu do Bengalu spójnym panowaniem. Władcy tych lokalnych dynastii namiętnie zakładali ufortyfikowane twierdze-pałace na wzgórzach tego suchego i w na wielu obszarach niegościnnego regionu – obecnie wiele z nich ujęto pod jednym wpisem na liście UNESCO. Nasze pierwsze kroki kierujemy do być możne najbardziej znanego z nich,
Fortu Amber (czyt. Amer), leżącego jakieś 11 km od miasta. Po drodze do bram mijają nas ostatnie, wracające już „ze służby” słonie, które wciąż niestety wożą turystów na swoich grzbietach – mimo protestów organizacji broniących praw zwierząt….
Żółte ściany fortu malowniczo strzegą stromego wzgórza, i pięknie odbijają się w wodach sztucznego jeziora Maota. Wnętrze to kilka dziedzińców – część z nich zdobionych misternymi, kwiatowymi freskami, kilka pięknych, otwartych sal, gdzie przyjmowano ważnych gości i istny labirynt korytarzy – gubić się w nich to czysta przyjemność!
*
Z fortu wracamy zobaczyć samo historyczne, otoczone murem centrum Jaipuru, w którym szybko jasny staje się jego przydomek:
Różowe Miasto. Faktycznie większość fasad ma taki przykurzony, ceglasto-różowy odcień. Jednolitą barwę uzyskało z okazji wizyty księcia Walli dopiero 150 lat po swoim założeniu. A założył je w pierwszej połowie XVIII w.
Jai Singh II, przenosząc rodową stolicę z Fortu Amber. W przeciwieństwie do innych miast w regionie położonych na górzystym terenie, Jaipur został założony na równinie i zbudowany zgodnie z planem siatki interpretowanym w świetle architektury wedyjskiej. Ulice okalane kolumnadami, przecinają się w centrum, tworząc duże place publiczne – wszystko kryje niekończące się rzędy sklepów, gdzie można puści wodze pamiątkowej fantazji. Ta zwarta, spójna i nowoczesna zabudowa znalazła się na liście UNESCO, właśnie za to planistyczne nowatorstwo, odróżniające je wyraźnie od ciasnoty i chaosu centrów miast o średniowiecznym rodowodzie.
Jai Singhowi miasto zawdzięcza również zupełnie wyjątkowy obiekt -
Jantar Mantar. Jest to obserwatorium astronomiczne, z budowlami o fikuśnych kształtach – będącymi przeróżnymi instrumentami pomiarowymi, przeznaczonymi do obserwacji nieba „gołym okiem” – czasu, koordynat geograficznych, położenia słońca, położenia gwiazdy polarnej i gwiazdozbiorów 12 znaków zodiaku. Największa budowla („wielkie schody smoleńskie”) ma mierzyć czas z dokładnością do 2 sekund! Całość to coś a la 300-letni ogród doświadczeń Lema (choć analogia powie coś zapewne tylko Krakusom). Wielkie to zrobiło na mnie wrażenie (podobnie jak na komisji UNESCO, która umieściła je tam jako odrębny wpis – a więc już trzeci w najbliższej okolicy!).
Niemniej, to inne miejsce jest niezaprzeczalnych symbolem Jaipuru -
Pałac Wiatrów, Hawa Mahal. Jego charakterystyczna fasada, przyrównywana do ula, pełna jest niewielkich ażurowych okienek, przez które damy dworu mogły obserwować życie miasta i jego barwne procesje, ukryte przed wzrokiem gapiów.
Już poza historycznym centrum zobaczyliśmy jeszcze
Albert Hall - muzeum, w którym Brytyjczycy ewidentnie chcieli przekierować swoją wystawienniczą pasję – ale bez odpowiedniej kurateli jest zakurzone i dość zaniedbane… Choć zobaczyć hinduską sztukę na swojej rodzimej ziemi jest miło. Ostatni przystanek to
Patrika Gate, współczesna budowla na wjeździe do miasta (od strony lotniska). Miejsce uwielbiane przez wszelkiej maści instagramerów i pół-profesjonalnych sesji ślubnych.
*
Popołudnia spędzaliśmy u Julie i Babity. Pierwszego wieczora dostałam prawdziwą lekcję gotowania, pokazano nam wszystkie używane przez nich przyprawy - tak okryłam sproszkowane, suszone mango stające się bazą wyśmienitego chutney’a. Potem uczestniczyliśmy w ceremonii
pudźi, ofiary - dla Lakszmi, bogini szczęścia, bogactwa i piękna, która może pobłogosławić czczące rodziny dostatkiem i zdrowiem. Przy domowym ołtarzyku zebrały się dzieci sąsiadów, łączone przy melodycznej inkantacji. Przy dźwięku dzwonka ofiarowano płomień wotywnej lampki (rytuał
arati lub
arti), na koniec każdy dostał po czerwonej kropce i ziarenkach ryżu na czole. Dalej była kolacja, którą pomagałam przygotować: placki
chapati. ryżowe
bryani,
dhal z soczewicą, warzywa z przyprawami - pyszne, domowe jedzenie. Do tego niekończące się herbatki
chai masala. Julie opowiadała o książce, którą ma zamiar napisać – poradniki dla turystów i dla Indusów, gdzie z jednej strony chce zbierać doświadczenia podróżników o Indiach, z drugiej tłumaczyć swoim rodakom, że nie należy naciągać białasów, bo oni może więcej zarabiają, ale też więcej ich życie w swoich rodzimych krajach kosztuje. I że jeśli się im coś sprzedaje, to powinno być to dobrej jakości, a nie powinno się im wciskać szajsu.
Bardzo nalegali, byśmy też przyszli przynajmniej na lunch kolejnego dnia, tym bardziej, że obiecała załatwić przyprawy od swojej lokalnej, sprawdzonej dostawczyni. Znowu przyjęto nas po królewsku, i nie mogliśmy wyjść bez sesji w sari i malunkach z henny na dłoniach –
full Indian experience. Wszystko było absolutnie wspaniałe i magiczne, ale… Jest jedno ale. Cena, którą przyszło nam zapłacić za przyprawy była tak dwa razy wyższa, niż to, co płaci się w sprawdzonych sklepach na mieście… Co prawda mamy tych przypraw ze 2 kg, ale kosztowały tyle, co i w Polsce… Cóż, może Lakszmi szybciej wynagrodziła swoich wyznawców – mamy nadzieję, że chociaż faktycznie są wysokiej jakości!