Wstęp: Wczesny ranek w jednym z największych miast świata był przyjemnie rześki, żeby nie powiedzieć chłodny. Zapoznajemy się z systemem metra – które jest wygodne, ponure, intuicyjne i brudne jak każde metro na świecie. Niemniej, metro to zawsze przyjaciel podróżnika, porządkujący układ nowej metropolii – i tak jest też tutaj. Z przesiadkami docieramy do na północny dworzec autobusowy skąd łatwo dostać się do jednego z najbardziej imponujących stanowisk prekolumbijskich obu Ameryk…
Cel: Na początek – położone 50 km na północny-wschód od miasta Meksyk
Teotihuacan, a potem wiele odsłon meksykańskiego klasyka – taco.
Materiały i metody: *Transport: Warto zaopatrzyć się w kartę na Metro i Metrobus (autobus o wydzielonym pasie, takie naziemne metro) – 15 MXN, doładowuje się ją dowolną kwotą i odbija przy przejściu przez bramki. Kilka osób może używać tej samej karty. Przejazd metrem – 5 MXN. Dojazd do Teotihuacan: z Terminal del Norte (stacja metra ‘Autobuses del Norte’), po lewej stronie dworca, z puerta 8 kupuje się bilety do "Piramides" - 52 MXN, ponad 1h (zależy od ruchu). *Zwiedzanie: Strefa archeologiczna Teotihuacan jest otwarta od 9.00, 85 MXN.
*Jedzenie: uliczne tacos – od 10 MXN za sztukę, w restauracjach może kosztować po 30 MXN za sztukę. W centrum miasta ciekawa opcja to bardzo oldschoolowa cantina La Mascota – gdzie do drinków i napojów jedzenie jest gratis (ale ceny tych napojów nie są bardzo niskie – piwo od 80 MXN, drinki typu margarita – 125 MXN).
*Waluta: Peso meksykańskie, MXN = ok. 0,20 PLN, 1 PLN = 5 MXN.
Przebieg: Nim na scenę dziejów wkroczyli Aztekowie, na obszarze centralnego Meksyku rozkwitały (i upadały) inne wielkie kultury, których najdonioślejszym przykładem są tajemniczy twórcy
Teotihuacan. Pojawili się gdzieś na przełomie er, a potem w niejasnych okolicznościach zniknęli koło 600-800 r.n.e. W okresie świetności, koło 400 r.n.e., a więc gdy u nas rozpadało się na wschód i zachód Cesarstwo Rzymskie, Teotihuacan stało się jednym z pierwszych prawdziwych ośrodków miejskich półkuli Zachodniej. Ich wpływy sięgały Jukatanu, wyprawa wojowników-dyplomatów zmieniła sposób rządzenia (i rządcę) miasta Tikal (dzisiejsza Gwatemala) i odcisnęła trwałe piętno na kulturze Majów. Piewcami ich mitycznej potęgi byli sami Aztekowie. To oni nazwali zastane budowle i arterie, i te nazwy stosujemy to dziś -Piramida Słońca, Piramida Księżyca, Droga Zmarłych. W rzeźbach i pomnikach dostrzegli pierwowzory swoich bogów – Upierzonego Węża, boga deszczu, Węża Ognia i Wojny. Jakie były oryginalne nazwy budowli i bogów, czy też samego miejsca – pewnie nie dowiemy się nigdy… Określenie Teotihuacan też zawdzięczamy Aztekom – a znaczy ono „miejsce narodzin bogów”.
Aztekowie uznali, że to tu powstało Piąte Słońce, a opisujący to mit leżał u podstaw azteckiego pojmowania świata. Wierzono, że ówcześni ludzie żyli w piątej z kolei epoce, poprzedzonej czterema okresami, którym kres niosły dominujące w nich żywioły. I tak istoty żyjące w epoce pierwszego słońca, zwanego Cztery Jaguar, zginęły pożarte przez jaguary; drugiego słońca – Cztery Wiatr – rozniósł w perzynę huragan; trzeciego słońca – Cztery Deszcz – pogrążyły ognisty deszcz, a czwartego słońca – Cztery Woda - powódź. Po czwartym z rzędu kataklizmie trzeba było znowu odbudować świat, i dać mu kolejne słońce – a to mogło powstać tylko poprzez złożenie się jednego z bogów w ofierze. Gdy bogowie debatowali który z nich się tym razem poświęci jakoś brakowało ochotników – wybrano więc Tecuciztecatla. Gdy przyszło co do czego – stchórzył, zgłosił się wtedy ofiarnie Nanahuatzin, i dzielnie skoczył w ogień. Ośmielony tym aktem odwagi Tecuciztecatl też ruszył w ognisko, w efekcie na nieboskłonie pojawiły się dwa słońca. Tak być jednak nie mogło, więc komitet pozostałych bogów ukarał pierwotne tchórzostwo Tecuciztecatla i rzucił w niego królikiem – przyćmiło to nieco jego blask, czyniąc z niego księżyc (na którego tarczy Aztekowie dopatrywali się odcisku balistycznego królika). Tak zaczęła się piąta epoka, w której żyli Aztekowie, i w której żyjemy i my – patronuje mu słońce Cztery Ruch, a kres przynieść ma jej potężne trzęsienie ziemi….
Teren strefy archeologicznej jest naprawdę spory. Na spalonej słońcem równinie zielenią się opuncje. Na złotych trawach odcinają się schodkowe budowle z wulkanicznych kamieni łączonych zaprawą, gdzieniegdzie widać na nich resztki malowanego na czerwono tynku. Horyzont ograniczają sylwetki gór, na których tle wyrastają majestatyczne piramidy, które dalej skrywają niejedną tajemnicę. Wykopaliska prowadzone na terenie Teotihuacan pokazały, że ich twórcy nie stronili od widowiskowych ofiar. Składali je rytualnie, by uświęcić kolejne etapy rozbudowy piramid - z ludzi (głównie jeńców wojennych z odległych stron) i zwierząt symbolizujących mityczne moce i wojowniczość (pum, wilków, orłów, sokołów, grzechotników).
Jedną łyżką dziegciu, w tym pod każdym innym względem idealnym dniu, są absurdalne obostrzenia covidowe nałożone na zwiedzających ten rozległy kompleks na świeżym powietrzu. O maseczkach już nawet nie mówię, ale boli zamknięcie praktycznie wszystkich obiektów – nie wejdziemy na większość budowli, w tym na ikoniczne piramidy, nie podejdziemy nawet do Świątyni Pierzastego Węża w centrum Cytadeli (polityczno-kulturalno-ekonomiczne centrum), czy w końcu nie wejdziemy do pałacu Quetzalpapálotla, który był prawdopodobnie rezydencją elit i kapłanów Teotihuacánu, i w którym dokonano daleko posuniętych (przez co nico kontrowersyjnych), ale wiernych rekonstrukcji. Cóż, może przy kolejnej okazji uda się tu wrócić…
***
Drugie pół dnia zwiedzaliśmy wyrywkowo centrum, ale gdybym miała określić ten czas jednym słowem - byłoby to bez wątpienia
tacos. Te małe placki tortilli wypełniane rozmaitym nadzieniem, które wedle uznania uzupełnia się salsami, kolendrą i cebulką, są w mieście Meksyk na każdym kroku. Zaczęliśmy od bardzo ulicznych wersji na obrzeżach miasta (terminale głównych linii metra zdają się mieć zawsze przy sobie małe targowisko ze szmelcem, mydłem, powidłem i jedzeniem). Potem skusiliśmy się na drinki i dania w knajpce, w której bywał Anthony Bourdain – bardzo klasyczna, meksykańska
cantina, w której ubrani w białe koszule kelnerzy serwują drinki, a dania do tego dostajemy gratis. Na koniec zaś wylądowaliśmy poza okolicami rynku – w kompletnie nieturystycznej knajpce, do której nie mniej stała kolejka chętnych lokalsów. Zabrał nas tam S. z Couchsurfingu (mimo, że nie śpimy tym razem u nikogo, to i tak chciałam zobaczyć kawałek miasta oczami miejscowych). Tam hitem były wyśmienite
tacos al pastor, na niebieskich tortillach robionych z niebieskiej kukurydzy, z marynowaną w adobada wieprzowiną grillowaną na rożnie jak nasze kebaby. Do tego plasterek ananasa i solidna porcja kolendry – wyśmienite! Jedzeniowe zwiedzanie Meksyku jest przynajmniej tak samo satysfakcjonujące jak poznawanie jego zabytkowej strony ;)