Wstęp: Choć bardzo liczyłam na opóźnienie w trasie – autobus idealnie planowo, o 4 nad ranem, dociera do Phong Nha – a w zasadzie niewielkiej miejscowości Son Trach, u bram Parku Narodowego Phong Nha-Ke Bang. Nie mamy rezerwacji, pierwotny plan zakładał, że może gdzieś tu doczekamy do rana… Zaspani podróżni rozchodzą się do hosteli, część znajduje miejsce w Gecko Guesthouse – miejscu, naprzeciwko którego zatrzymuje się autobus, i które czeka na takie zagubione owieczki. Gdy zostajemy sami w szybko opustoszałym centrum podjeżdżają dwa skutery – nie mamy noclegu? Oni mają pokój, kawałeczek stąd, zabiorą nas tam – oczywiście za tę noc już nie musimy płacić, tylko za kolejną. Zdjęcia z telefonu więcej niż zachęcające, cena do przyjęcia – nie będziemy wybrzydzać. Jedziemy i jedziemy, trochę obawiamy się, że nie wrócimy do centrum – na szczęście na miejscu są darmowe rowery. Standard okazuje się nawet lepszy niż sobie to wyobrażałam, urządzone z gustem, łazienka z fantazją- w umywalce i pod prysznicem dekoracyjne kamienie. Bardzo to było designerskie, ale potem straciło szybko urok – gdy w środku kolejnej nocy idąc do łazienki za potrzebą zobaczyłam 5-centymetrowego karalucha wychodzącego z tych kamieni…
Cel: Park narodowy
Phong Nha-Ke Bang.
Materiały i metody: * Dojazd: nocny autobus z Hanoi - 250.000 VND/osoby, 9h, Hung Thanh Bus Company (kupione bezpośrednio w ich biurze – tak jest najtaniej, biuro jest na skraju Starego Miasta w Hanoi). *Nocleg: Highway 20 Homestay, 300 000 VND/noc - ładny pokoik z klimatyzacją i łazienką. *Wynajem skutera: 80 000 VND/dzień, tankowanie (ok. 2,3 litra) – 50 000 VND. *Bilety wstępu: Paradise Cave – 250 000 VND, + parking na skuter 5 000 VND; Phong Nha Cave – 150 000 VND + przepłynięcie łódką – 360 000 VND podzielone na tyle osób, ile się akurat zbierze. Nam się udało na 9 (po 40 000 VND/os), maksymalnie mieści się 12.
*Waluta: Đồng, VND; 1 PLN = +- 6 000 VND.
Przebieg: Park
Phong Nha-Ke Bang chroni największy azjatycki system jaskiniowy – ten obszar Wietnamu jest „jednym wielkim blokiem wapienia”. Został wypiętrzony gdy subkontynent indyjski uderzył w Eurazję 50 mln lat temu, a więc w tym samym czasie gdy zaczęły „rosnąć” Himalaje.
Jego największa duma to
Hang Son Doong - jedna z największych dotąd odkrytych jaskiń na świecie. Kolos o gigantycznych korytarzach, katedralnych komnatach i zwaliskach wpuszczających strome snopy światła, a z nimi bujną zieleń i życie do ekosystemu jaskiniowego. Jej systematyczna eksploracja zaczęła się na dobre zaledwie dekadę temu, jednak rosnąca popularność szybko ukróciła możliwości zwiedzania. Od 2017 obowiązują tu drakońskie limity wejść (mniej niż 800 osób na rok) i bajońskie sumy za udział w zorganizowanej wycieczce – 3 tysiące dolarów… Jak można się łatwo domyśleć – jest to kompletnie poza naszym zasięgiem, ale region na szczęście oferuje masę innych krasowych cudów na każdą kieszeń.
Najłatwiej i najbardziej ekonomicznie jest je zwiedzać skuterem. Obserwujemy postępujący z kraju na kraj spadek formalności przy jego wypożyczaniu – tu nawet nie popatrzyli na paszporty, nie wzięli depozytu, oczywiście nie chcieli prawa jazdy. Tradycyjnie pytamy, czy policja zatrzymuje turystów – „czasami, ale wtedy do mnie dzwońce do mnie i rozwiąże wasze problemy”. No to OK. Dostajemy mocniejszą, ale mocno zdezelowaną Yamahę – i w drogę. Prawie byśmy się za to mocno przejechali przy tankowaniu – zamiast dać kobiecinie 50 tys., dałam banknot półmilionowy – pierwszy raz je dostałam z bankomatu, chyba byłam jeszcze wczorajsza po zatruciu… Michał zauważył, że miał inny kolor – gdzie reszta? Dłuższą chwilę się kłóciliśmy z babką, gdy zjechało się więcej klientów i robiło się już nerwowo „przypomniała” sobie że faktycznie wsadziła to do kieszeni, no tak… Uff, ale trzeba uważać z tymi zerami!
Przed nami 50km pętla, przez park przechodzą dwie główne drogi: zachodnia część autostrady Ho Chi Minha, oraz autostrada numer 20 – ale dróg szybkiego ruchu w naszym rozumieniu to one nawet nie widziały. Okolica usiana jest wapiennymi skałami – znowu jak Vang Vieng, jak Ha Long – tylko na lądzie. Ale to się nie nudzi. W połowie naszej trasy jest jej faktyczny cel - jaskinia Thiên Đường, znana szerzej jako
Paradise Cave. Spod parkingu jest kawałek do przejścia – płaską część trasy można za dodatkową opłatą przejechać meleksem, ale to i tak nie uchroni nas przed ok. półkilometrowym spacerem w górę. Parno, tropikalna roślinność – jak Jurrasic Park, tylko czeka się na tego tyranozaura, który może wyskoczyć zza krzaków. Wchodzimy do jaskini – od razu widać, że jest potężna. Pierwsza sala trochę gorzej oświetlona, lekka mgiełka – ale potem… Potem to jest zupełnie niesamowite. Największa i najpiękniejsza jaskinia w której byłam (i pewnie kiedykolwiek będę), bez dwóch zdań. Myśleliśmy, że ta w Ha Long była fajna, ale ta zjadłaby ją na śniadanie. Jej ogrom, ale też piękno skalnych formacji – nacieków wysokości 10-piętrowego bloku, niewielkich tarasów wodnych, rzędów stalaktytów i stalagmitów… Coś pięknego, nie do pominięcia w Wietnamie.
*
Tutaj też rzucają się bardzo w oczy różnice w tym, jak podróżują turyści Zachodni, a jak Azjaci. Ci pierwsi zdecydowanie częściej sami organizują sobie czas – tylko takich spotkaliśmy na skuterach, Azjaci praktycznie zawsze podróżują w grupach, zwykle w wycieczkach zorganizowanych – dlatego też zwykle bardziej ich cenią sobie jako dojne krowy przemysłu turystyki… Druga różnica jest w strojach. Zachodni turysta ma kolorowe pumy, luźne t-shirty, bluzki na ramiączkach, szorty – kolorowe, często powyciągane – takie wakacyjne ubrania, wygodne, i na pewno nie są to nasze najlepsze stroje. Większość Azjatów podróżuje jakby przypadkiem wyszli z konferencji albo rewii. Panie w eleganckich sukienkach, czółenkach i butach na obcasach – w tych wszystkich jaskiniach – to jest norma. Panowie mają koszule i spodnie w kantkę, skórzane mokasyny. Jest to oczywiście generalizacja – ale różnice są wyraźnie widoczne…
*
Myśleliśmy, że potem już każda inna jaskinia będzie nieciekawa – ale szkoda byłoby wyjechać, już nic nie zobaczywszy – kierujemy się do kasy w centrum miasteczka, tu można kupić bilety np. do jaskini
Phong Nha, do której trzeba dopłynąć kawałek łódką. Łódki odpływają z przystani koło kas, płyną jakieś pół godziny i zwykle po dotarciu na miejsce wpływają do środka. Niestety teraz poziom wody był za wysoki, można tylko pospacerować po jej wnętrzu – oczywiście to nie wpływa na cenę... Do kosztu wstępu trzeba doliczyć koszt łódki – rozkłada się na maksymalnie 12 pasażerów. Byliśmy tam przed 15, i jakoś nie było więcej chętnych… Czekamy, czekamy, o 15:15 pani mówi, że lepiej, żebyśmy już sami pojechali, bo o 15:30 będzie ostatni kurs. Ale nie uśmiecha nam się to 360 tys. dongów, czekamy wytrwale. Nie wiadomo skąd pojawia się cała azjatycka grupka – robi się nas 9 osób, to już zdecydowanie lepsza liczba do podziału kosztów łódki. Sama jaskinia – jest całkiem przyjemna! Oczywiście sporo mniejsza i węższa, ale też wysoka – nie jest to stracony czas ani pieniądze. Mają ci Wietnamczycy tutaj naprawdę kilka naturalnych skarbów! Nie wiem, czy nie robią większego wrażenia niż Ha Long…