Wstęp: Opuszczamy na chwilę utarte koleiny laotańskiej turystyki – nieśmiertelną oś Luang Prabang – Vang Vieng – Vientiane. Odbijamy na wschód, do Phonsavan, bramy do tajemniczej
Równiny Dzbanów(ang. Plain of Jars) – skupiska megalitycznych, kamiennych słojów, które służyły do praktyk pogrzebowych kulturom epoki Żelaza. Choć to unikat w skali świata, utrudniony dojazd zniechęca większość podróżnych - 260 km dzielące Luang Prabang i Phonsavan pokonuje się zwykle w 8h, a gdy kierowca minivana ma bardziej rajdowe usposobienie – to najszybciej w 6…
Cel: Dostać się w okolice Równiny Dzbanów.
Materiały i metody: *Minivan z Louang Prabang do Phonsavan – 130 000 LAK (z odbiorem spod hostelu), odjazd ok. 9.00 rano, podróż trwała 6h z kawałkiem. Bilet kupiony przez jedną z agencji w mieście. Taniej wyszedłby autobus (rozkładowo przejazd 8h) – koło 100 000 LAK, ale trzeba by się pofatygować po bilet na dworzec – kilka km za miastem, czyli trzeba wliczyć przejazd w 2 strony tuk tukiem po bilet + dojazd rano na autobus – wyjdzie prawie na to samo. Jako, że zdecydowaliśmy się nie przedłużać naszego pobytu w Luang Prabang, to dorzuciliśmy kilka złoty by oszczędzić na czasie.
*Nocleg w Phonsavan – 60 000 LAK pokój, podstawowy standard.
*Waluta: kip laotański, 10 000 LAK = 4,5 PLN.
Przebieg: Przez pierwsze 5 godzin droga kręciła niemiłosiernie, naprawdę nie było 100 metrów prostej jezdni… Dla każdego taka przeprawa będzie bardzo męcząca, a nie za bardzo jest alternatywa (chyba jakiś samolot z Wientian kilka razy w tygodniu – nie znam szczegółów). Szosa raz pnie się serpentynami po zielonych stokach, raz kręci w dół, i nie ma chwili wytchnienia. Na trasie rozsiane są wioseczki, domki w jednym rzędzie przyklejone do szosy – jest na tyle stromo, że często tył budynku opiera się na palach. Ale jeśli myślicie, że to same biedne chatki z bambusa – możecie się zdziwić. Tak 1/3 budynków to maleńkie wille, elegancko otynkowane i pomalowane w pstrokate kolory. Skąd są na to pieniądze? Nie zgadnę… Wszędzie dzieci, masa dzieci – wracają ze szkół, w podobnym mundurkach, gonią się po poboczu, niosą pakunki, prowadzą skutery…
Ostatnie +/- 60 km, godzina drogi, już się uspokaja – schodzi do doliny pełnej ryżowych poletek , wodnych bawołów i krów niefrasobliwie tarasujących szosę. Zmienia się roślinność – pojawiają się drzewa iglaste, puchate sosenki – w końcu jesteśmy na ponad 1100 m.n.p.m. Różnicę będzie czuć później, w pierwszym chłodnym wieczorze tej podróży. Z zapowiadanych 8 godzin przejazdu robi się 6, i jest to wyjątkowo przyjemny rozwój wydarzeń.
Docieramy do
Phonsavan, które jest wyjątkowo apatycznym i antypatycznym miastem. Szukamy jakiegoś noclegu, i na pierwszy rzut oka oferta guesthousów wydaje się być dość rozbudowana. Są to całkiem pokaźne, kilkupiętrowe wille, i oferowane pokoje zdają się być całkiem przyzwoite, jak na taką prowincje. Szybko jednak ujawnia się pewien mankament – w Phonsavan nie przyjął się zwyczaj prania pościeli po każdym gościu. Gdy prosimy o zmianę – dzieją się różne rzeczy – raz właściciel (od którego mocno czuć alkohol) coś mamrocze, że jak jego syn wróci ze szkoły to się zobaczy, częściej jednak spotykamy się ze ścianą obojętności i chyba lekką ulgą, gdy odwracamy się na pięcie do wyjścia. W końcu znajdujemy miejsce, w którym wykazano minimum zainteresowania, i otrzymujemy dość świeżą pościel w bożonarodzeniowe choinki.
Dalej nie było łatwiej – chcemy bilet autobusowy na kolejny dzień – idealnie na nocny przejazd do Vang Vieng. Tyle miało być tu pośredników, ofert – a tu nic nie możemy znaleźć. Na dworcu minivanów mówią, że trzeba jechać na północny dworzec autobusowy. Jedziemy (30 000 LAK/tuk tuk na 2 os.) – a tam pan mówi, że nie wiadomo, czy jutro autobus pojedzie. Dzisiaj jest. Czy jutro znajdzie się dość chętnych i autobus odjedzie, dowiemy się jutro -koło 14. Wręcza nr telefonu i każde dzwonić.
Gdy patrzymy w nielicznych, czynnych agencjach na oferty wycieczek do położonych w pewnej odległości od miasta stanowisk archeologicznych Doliny Dzbanów, rzucają nam od niechcenia kosmiczne ceny – 200-250 tys. LAK od osoby. Przewodnik i Internet mówiły o 150 tys. Pytam, czy mają dużo turystów. Nie, nie mają. Mówię, że przy takich cenach, to chyba nie zachęcą większej ich liczby. A on na to z rozbrajającą, butną szczerością i komunistycznym podejściem do klienta –
We don’t care, we have Jars (Nie obchodzi nas to, mamy Dzbany)… Później jeszcze precyzuje – tutaj pieniądze nie biorą się z turystyki – ale z przemysłu drzewnego, wydobycia minerałów. (Patrząc na boom budowlany, mniejsze i większe rezydencje w okolicy, i zatrzęsienie nowiutkich pick upów i SUVów od Toyoty i Lexusa – sporo tych pieniędzy się tu bierze…). Rząd „każe im” zajmować się turystyką – bo to ważne „na przyszłość”, ale nie ma w narodzie żadnego entuzjazmu dla tego celu, wręcz jest to uciążliwa niedogodność...
Może ilość wycieczek, ofert i naganiaczy w turystycznych epicentrach Laosu jest dość przytłaczająca – ale jak się okazuje, jego nie-turystyczna strona może być jeszcze cięższa… Następnego dnia jakoś postaramy się zwiedzić okolicę na własną rękę, i uciec z zimnego, po zmroku ponurego i bardzo rozczarowującego Phonsavan…