Wstęp: Wydostać nas z Playa Girón miał Viazul, a kupiony na niego bilet jest pierwszym z kilku, w które zaopatrzyłam się przez Internet jeszcze przed podróżą. Teoretycznie godzinę (praktycznie – pół godziny) przed odjazdem autobusu należy internetową rezerwację zamienić na bilet w lokalnym biurze Viazul. Gdy znalazłyśmy takowe w Playa Giron, na zamkniętych drzwiach przywitała nas odręczna notka, że osoba tu pracująca uczęszcza na kurs j. angielskiego w Hawanie, więc biuro jest zamknięte od niedzieli do środy. Notka była po angielsku – więc ewidentnie kurs się opłaca ;)
Cel: Trynidad – kolonialne miasteczko w centralnej części Kuby.
Materiały i metody: *Transport: Viazul z Playa Girón do Trinidadu – 12$, 3h, kupione z pewnym wyprzedzeniem. *Nocleg:
casa particular Doris y Yalién (aka Hostal El Marqués de Carabacas) – 15 CUC/noc (c./ Patricio Lumumba #29, pomiędzy Ruben Martinez Villena i Ernesto Valdez Muñoz – przy trójkątnym placu z pamiątkami, na prawo od Plaza Mayor). W starym, kolonialnym domostwie, pokój nieco ponury i były przejściowe problemy z ciepłą wodą – ale po ich zgłoszeniu przemiła gospodyni wszystko naprawiła. Nie jest to może najpiękniejszy z pokoi jakie można dostać w historycznym Trynidadzie, ale niska cena i bliskość centrum to w pełni rekompensują. Nie brałyśmy pełnego śniadania, a za kawę z ciastkiem doliczono 1 CUC/os.
Przebieg: Całkiem niedawno, bo w 2014 roku,
Trynidad obchodził 500-lecie swojego istnienia. W ciągu tej połowy millenium miasto zwykle pogrążone było w sennym marazmie, z rzadka przerywanym okresem prosperity i rozwoju. Założone jako jedna z pierwszych, hiszpańskich osad na Kubie – szybko straciła na znaczeniu, a w XVII wieku jego poboczne położenie uczyniło go rajem dla piratów i szmuglerów niewolników. Dopiero początek XIX wieku i napływ plantatorów trzciny cukrowej z ogarniętej niewolniczym powstaniem Haiti, uczyniło z niego cukrownicze zagłębie Kuby. Fortuny cukrowych baronów wzbogaciły miasto - powstały kolonialne, parterowe domostwa, zdobne wysokimi bramami i oknami z drewnianymi tralkami. Boom zakończyły wojny niepodległościowe i przypieczętowała wojna amerykańsko-hiszpańska, na przełomie XIX i XX wieku – plantacje zniszczono w ogniu walk, plantatorzy przenieśli się do innych prowincji wyspy. I choć po upadku z handlowo-produkcyjnego piedestału miasto nigdy już się nie dźwignęło, teraz przoduje w innym, lukratywnym biznesie – turystyce. Od 1998 roku na liście UNESCO, ma być jedną z najlepiej zachowanych, kolonialnych starówek obu Ameryk.
I faktycznie, miasteczko jest urokliwe – zwłaszcza jego historyczne centrum,
casco histórico. Nierówny bruk uliczek, czerwone, ceramiczne dachówki, kolorowe fasady domów z kontrastującą stolarką.
Plaza Mayor z dostojnymi
palmami królewskimi - drzewnym symbolem Kuby, najelegantszym członkiem rodziny palm, jaki widziałam.
Żółta dzwonnica dawnego klasztoru franciszkanów, obecnie mało ciekawe muzeum walk z kontrrewolucjonistami. Warto jednak wejść do środka (1 CUC), bo z dzwonnicy rozpościera się najlepsza panorama miasta – którego tłem z jednej strony są zielone stoki
Sierra del Escambray, a z drugiej położone nieopodal morskie wybrzeże. Sporo galerii sztuki, kilka restauracji, a nawet centrum religijne afrokubańskiego kultu
santeríi. Historyczna starówka jest bardzo niewielka, do zejścia w wzdłuż i w szerz w jedno popołudnie. Wieczorem większość uliczek się wyludnia, i wszyscy zbierają się na schodach przy
Casa de la Música - Domu Muzyki. Drinki i piwo, muzyka na żywo - oczywiście główną masę klienteli stanowią turyści, ale są też Kubańczycy. Koszt wstępu na wieczorne występy jest bardzo demokratyczny – 1 CUC dla turystów, i 20 CUP dla Kubańczyków. Kto lubi tańczyć, ten może skoczyć pod scenę i poćwiczyć latynoskie rytmy. Komu miejsce nie odpowiada na dłuższa metę – może wrócić na plac przed schodami (tuż obok Plaza Mayor), gdzie większość pubów oferuje mojito, daiquiri i pinacoladę za 1-1.5 CUC. I to jest miejsce dokładnie dla mnie ;)