Wstęp: Głównym powodem, dla którego zawitałyśmy w okolice Zatoki Świń, nie były jednak wcale względy historyczne, a przyrodnicze. Zachodni brzeg Zatoki to teren najrozleglejszych mokradeł na całych Karaibach – półwysep Zapata, którego większość jest chronionym rezerwatem biosfery UNESCO
Ciénaga de Zapata - domem rzadkiej i endemicznej fauny, oraz przystankiem na trasie migracji wielu gatunków ptaków.
Cel: Oglądanie ptaków w Ciénaga de Zapata, oglądanie rybek na rafie koralowej Zatoki Świń, plaża w Playa Giron.
Materiały i metody: *Zwiedzanie Ciénaga de Zapata - konieczny jest przewodnik (15 CUC/os.) i własny transport. Osoby bez auta muszą szukać taksówek. Przed bramką parku krzyknęli nam 35 CUC za jakieś 3h zwiedzania, stargowane do 25 CUC. A w casie taką wycieczkę można było zorganizować za 25 CUC osoba. Tym razem przekombinowałyśmy – nie dość, że przepłaciłyśmy 5 CUC, to jeszcze trzeba było z rana drałować z plecakiem do bramy parku (przy wjeździe od północy do Playa Larga)... *Transport: Z Playa Larga do Punta Perdiz – autobus typu „hop-on hop-off” – 3 CUC/os, teoretycznie ważny cały dzień, choć nie miałyśmy już okazji z niego skorzystać. Z Punta Perdiz do Playa Giron (ok. 10 km) - stopem. *Nocleg:
casa particular Tania i Richard – 15 CUC za pokój – typowy standard, w środku miejscowości, podobna odległość do przystanku Viazul i Playa los Cocos. *Jedzenie: olbrzymia smażona ryba z dodatkami w budce przy Playa los Cocos – 8 CUC. Śniadanie – w budce przy głównej drodze biegnącej do Cienfuegos (na północ od „centrum”): 55 CUP za dwie kanapki i dwie kawy (z mlekiem i bez). W wiosce trudno znaleźć wodę butelkowaną w sklepach – najtaniej na stacji benzynowej naprzeciwko muzeum –1,5l za 1 CUC.
Przebieg: Zadziwiająco mało rozreklamowana jest w świecie – i na samej Kubie -
Ciénaga de Zapata, a jest to obszar o rzadko spotykanej bioróżnorodności. Rozległe bagniska i słone równiny, gdzie roślinność zmienia się jak w kalejdoskopie – od mangrowców i pół-suchych lasów, przez sawannę i tropikalną selwę. Są trzy popularne trasy zwiedzania, każda kosztuje 15 CUC. My wybrałyśmy
Las Salinas - rozległe, słonawe bagna, gdzie właśnie powinien kończyć się okres migracji ptaków (od listopada do kwietnia). Niestety, w tym roku większość skrzydlatych gości odleciała wcześniej – przez zmiany klimatyczne podniosła się temperatura wody, co przeszkadza ptasiemu pożywieniu – odleciały, bo nie miały już co jeść…
Trasa zwiedzania zaczyna się długim przejazdem przez las – o poranku przez drogę przebiegają wielgachne kraby, chowające się w swoich ziemnych norkach. Jednak ludzi głównie przyciągają tu flamingi – tych zostało o tej porze roku już bardzo niewiele. Ale przez tę okolicę przewija się niemal 200 gatunków ptaków, w tym dużo pokaźnej awifauny wodnej. Sama widziałam kilkanaście gatunków (tylko część udało się sfotografować) – i każdy kolejny, nawet jeśli nie aż tak zjawiskowy jak flamingi - sprawiał dużo radości. Pewnie ze względu na swoje biologiczne wykształcenie i grono znajomych ornitologów-amatorów zarażających swoją pasją, mam do obserwacji przyrody szczególną słabość – ale i niewprawny obserwator powinien docenić różnorodność i urok krajobrazowy okolicy. Jest to zdecydowanie coś innego i rzadko spotykanego – i jestem przekonana, że w szczycie ptasiej migracji jest to miejsce zjawiskowe.
***
Wschodnie wybrzeże Zatoki Świń jest z kolei świetnym przystankiem dla nurków. Spokojne i bardzo przejrzyste wody wąskiej, wciśniętej w ląd zatoki urozmaica morski klif, ledwie 30-40 metrów od brzegu. Wisienka na torcie to kilka zatopionych statków, w tym amerykański okręt desantowy z niesławnej operacji w Zatoce Świń. Do wielu ciekawych miejsc można dopłynąć z brzegu wpław, nie potrzeba nawet wynajmować łodzi. Dawno tak nie żałowałam, że jeszcze nie zrobiłam tego kursu nurkowego, do którego przymierzam się bez mała 10 lat. Na pocieszenie jest kilka przyzwoitych miejsc do snorklowania. My zatrzymałyśmy się przy
Punta Perdíz - funkcjonuje tam „ośrodek” plażowy, wstęp na jego teren to 15 CUC na cały dzień, w cenie lunch bufetowy. My ani nie chciałyśmy tam spędzać całego dnia, a o tym lunchu gdzieś czytałam, że ktoś się po nim żołądkowo rozchorował ;) Ale jakieś 100 metrów na północ od bramy jest dość łagodne (choć skaliste) zejście do wody – całkiem za darmo. Przy drodze cmentarzysko czerwonych krabów – ich truchła i pył ze skorupek. Przy wodzie sporo ważek, trochę glonów – ale jak pokona się pierwsze 2 metry to mamy krystalicznie czystą i przejrzystą wodę. Widziałam już może bardziej okazałe rafy, ale ta kilka skupisk koralowców, całkiem różnorodnych rybek i wielkich jeżowców było bardzo przyjemne.
***
O ile do Punta Perdíz z Playa Larga dotarłyśmy autobusem turystycznym, potencjalny powrót stanowiło kontynuowanie trasy do Playa Girón – autobus miał być tam ponownie dopiero po 3h, a tyle czasu wcale nie miałyśmy ochoty tam spędzić. Wtem tuż obok nas zatrzymał się samochód, którego właściciel zaczął coś grzebać pod maską. Po chwili powiedział, że jedzie do domu w Playa Girón, i może nas tam podrzucić. Oczywiście podwózka była wprost do jego
casy - a że nie miałyśmy i tak innego noclegu, miałyśmy tu zostać tylko jedną noc, a wytargowana cena była przyzwoita – to zostałyśmy. Jedynie martwiło nas oddalenie od morza – szybko jednak miało się okazać, że w Playa Girón, w przeciwieństwie do Playa Larga – nie ma wcale
cas ani w pierwszej, ani drugiej linii od plaży – ani nawet 300 metrów od niej. Jest tylko jeden hotel w stylu „PRL pod palmami”, przed nim plaża oszpecona betonowym falochronem i masa remontowanych domków, które kiedyś były chyba jakimś ośrodkiem wczasów pracowniczych, a teraz nie wiadomo co z nich będzie. Wioska ma poza tym dosłownie 3 ulice na krzyż, a jej centralnym miejscem jest muzeum dokumentujące heroiczną obronę Playa Giron i porażkę wspieranych przez USA kubańskich emigrantów w 1961. W tym miejscu naprawdę nie ma co robić więcej niż jedno popołudnie… Sympatycznym miejscem jest dopiero położona na lewo (wschód) od hotelu - Playa los Cocos, o której nie wspomina nawet ostatnie wydanie LP. Jest przy niej kilka budek w których można zaopatrzyć się w drinki i olbrzymią, smażoną rybę – no i widoku nie psuje ten absurdalny, betonowy falochron… W całej okolicy grasują jednak komary, meszki i gzy – mimo repelentów znalazły multum momentów i miejsc, żeby mnie pożreć…