Wstęp: Porośnięte bujną roślinnością wysokie, skalne ostańce -
mogotes, są wizytówką
Parque National del Valle de Viñales, i głównym powodem, dla którego wpisano ten teren na listę UNESCO. Do tego dochodzi urokliwa architektura rolniczych wioseczek, tradycyjna gospodarka rolna z wykorzystaniem pługów ciągniętych przez woły, kowboje w słomkowych kapeluszach i rodzinne plantacje tytoniu. Nic dziwnego, że miejsce stało się popularnym celem kilkudniowych wycieczek z Hawany. Ponoć Viñales było także jedną z ulubionych okolic Fidela Castro… Dzisiaj ciągną tutaj innego kalibru turyści – niepomiernie dużo (jak na Kubę) plecakowiczów, na ulicach słychać mieszankę języków i nacji, ogółem dominują Europejczycy – w przeciwieństwie do kurortów, zdominowanych przez Kanadyjczyków. Jest tutaj taki „alternatywny” luz, skupienie na aktywnym wypoczynku, nastawienie na przyrodę – które wyraźnie odróżniają dolinę od nadmorskich miejscowościach typowo „plażowych”…
Cel: Skarby Viñales.
Materiały i metody: *Transport – autobus turystyczny typu „hop-on hop-off”, który pokonuje okrężną trasę wokół najpopularniejszych atrakcji Viñales: 5 CUC/os, ważny cały dzień. *Cueva del Indio: 5 CUC. *Tyrolka – 8 CUC. *Ogród botaniczny: wolne datki. *Finca Raul Reyes – wstęp jest darmowy, choć wypada napić się chociażby soku w niewielkim barze (1 CUC).
Przebieg: Już poranek na tarasie naszej
casy zapowiadał piękny dzień – mgły podnoszące się z dna doliny, skalne ściany skąpane w pierwszych promieniach słońca. W tak urokliwym miejscu chce się zjeść śniadanie – zwykle serwują je w
casach po 4-5 CUC, i nie jest to jakaś szalona okazja. Ale są owoce (papaja, ananas, i lokalna gujawa), kawa, jajko, coś słodkiego – warto rozważyć, zwłaszcza jak znudzą nam się sandwicze z budek albo nie chcemy tracić ran czasu na szukanie lokalu.
Jednym z popularniejszych sposobów poruszania się po okolicy jest rower, jednak parny upał odwiódł nas od tego pomysłu – zamiast tego skorzystałyśmy z lokalnego autobusu turystycznego. Jeździ dość okrężną drogą, po trasie przypominającej koniczynę – co 1,5h pojawia się w tym samym miejscu. Bardzo miły kierowca - w kilku widokowych miejscach zatrzymał się na kilka minut, tak, żeby można było zrobić zdjęcia i wrócić – bez konieczności czekania na kolejny autobus. Tak zobaczyłyśmy piękną panoramę doliny z punktu widokowego
Los Jazmines, oraz bardzo wątpliwej urody, pstrokaty
Mural prehistorii - który ma obrazować ewolucję - od czegoś co wygląda jak ślimak, przez dinozaury, po człowieka. Mniej więcej tak to szło ;) Sami oceńcie to dzieło…
Pierwszy dłuższy przystanek to
Cueva del Indio - jedna z wielu jaskiń krasowych wapiennego regionu. Całkiem spora, zwiedzałyśmy ją przez dłuższą chwilę całkiem same. Żadnego poganiania, żadnego ‘nie wyjmuj statywu’. Na koniec płynie się chwilę łódeczką, i wydostaje z jaskini po drugiej stronie. Jako, że nie ma praktycznie żadnych zdjęć, nic co przygotuje nas na tę atrakcję – to, co otrzymujemy, jest bardzo pozytywnym zaskoczeniem.
W połowie dnia wypada przerwa na lunch, po której odwiedzamy niewielki ogród botaniczny -kawałek dżungli w sercu miasteczka. Sympatyczne miejsce, gdzie można wytchnąć od zaduchu, chociaż nie dostrzegłam tam zbyt wiele rzeczy, które nie rosłyby i tak w okolicy (może poza kakaowcem). Ale botaniki to mnie nie uczyli niestety na studiach… Wczesnym popołudniem zaś decydujemy się na bardziej „turystyczną atrakcję” – kilka kilometrów za miastem otwarto tyrolkę nad koronami drzew. Też można tam dostać się naszym busem turystycznym – kierowca już nas poznaje, nawet nie sprawdza biletów. Znowu nie ma zdjęć, folderów, filmów - nie wiadomo, czy będzie to jeden smętny przejazd pomiędzy konarami, czy coś lepszego. I znowu – pozytywne zaskoczenie! Cztery przejazdy, od 150 do 400 metrów. Ludzie jeżdżą w klapkach, z torbami na ramieniu, nie hamuje się bloczkiem, ale wielką rękawicą ciągnie za linę… No pewnie w Europie to by nie przeszło. Ale widoki są pierwsza klasa, i kupa radochy – najpierw zjeżdża się wśród koron drzew, potem, nad dnem niewielkiej dolinki, skąd pięknie widać panoramę Viñales, mogoty, i zbierające się na horyzoncie burzowe chmury…
Ledwie wracamy do centrum – dobiega 16.00. Patrzymy na pamiątki – a tu nagle wystawcy rzucają się za brezent i zakrywają swoje stoiska. O ho – znowu lunie. Nawet nie dobiegamy do domu. Znajdujemy schronienie w pierwszej, lepszej knajpie, i z dachem nad głową i piwem w ręku przeczekujemy ulewę. Para Francuzów, którzy schronili się w tym samym miejscu, patrzyła na rozwój wydarzeń z przerażeniem na twarzach. Widać, że to ich pierwszy dzień w okolicy…
Ulewa równie przewidywalnie jak się zaczęła, tak też się zakończyła, co dało nam jeszcze z 1,5h dziennego światła do zagospodarowania. Wstyd byłby opuścić okolicę bez wizyty na chociaż jednej, tytoniowej farmie. Kilka minut drogi od naszej
casy jest Finca Raul Reyes – ekologiczne gospodarstwo, gdzie można kupić lokalną kawę, cygara i rumowy samogon oraz podejrzeć jak rośnie i schnie tytoń. Po pas w czerwonym błocie, tuż u stóp majestatycznych, wapiennych ostańców, wypełniamy ostatnią, turystyczną powinność. Urocze jest to Viñales. Park jest piękny, wszystko od strony turystycznej – dogodnie zorganizowane, ceny całkiem przystępne. Już czuję, że będę tęsknić do tego miejsca…