Wstęp:Wielki Kanion Kolorado to największy przełom rzeki na świecie. Przekrój, sięgający miejscami 2 kilometry w głąb skorupy ziemskiej. Ukazuje 2 miliardy lat geologicznej historii naszej planety. Nic dziwnego że T. Roosvelt miał powiedzieć:
„Zostawicie go w spokoju. Nic tu nie można poprawić. To dzieło stworzone przez czas, a człowiek może je tylko zepsuć”. Z jego inicjatywy powstał tu pomnik narodowy, przekształcony w 1919 roku w jeden z najstarszych parków narodowych w Stanach. Już gdy oglądamy go z krawędzi jest piękny i imponujący - ale nas korciło, żeby bardziej „zagłębić się” w ten cud Natury…
Cel: Zejść na dno Kanionu Kolorado – i wrócić. Tego samego dnia.
Materiały i metody: *Na dnie Kanionu jest co prawda kemping, ale bardzo trudno tam o miejsce – jeszcze gorzej, niż na pozostałych parkowych kempingach. Z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem trzeba też ubiegać się o permit upoważniający do nocowania na dnie kanionu. Wszystko to sprawia, że często jedyna opcja, by zobaczyć dno Kanionu to wycieczka w dwie strony jednego dnia…
*Na szlak trzeba zabrać dużo wody i słonych przekąsek oraz jedzenia. Jedzenia nie ma w zasadzie gdzie dokupić w trakcie drogi – trzeba by sporo zboczyć by na dnie by dostać się do
Phantom Ranch i tam zdobyć coś w kantynie. Na szlaku
South Kaibab nie ma ujęć wody, na szlaku
Bright Angel jest kilka punktów, gdzie można dopełnić bidony. Bardzo dobry opis całej trasy znajdziecie na blogu
Interameryka .
Przebieg: Wstajemy tuż po 6 rano, zostawiając na kempingu nasze ciepłe śpiwory i pogrążone w głębokim śnie dziewczyny. Poranek jest bardzo chłodny, a ulewne deszcze dnia poprzedniego sprawiły, że cała okolica spowita jest w gęstej mgle. Gdy o 7.45 docieramy na początek szlaku
South Kaibab chmury przelewają się przez krawędź Kanionu i spadają w dół niczym wodospad. Jest pięknie!
Powiedzmy to od razu - służby parkowe stanowczo ODRADZAJĄ pokonywanie tej trasy jednego dnia – ze względu na długi dystans i upał. Jeśli jednak ktoś się na to decyduje, zaleca się, by schodzić szlakiem
South Kaibab (11.4km) i wracać
Bright Angel (15km do rzeki).
South Kaibab jest najszybszą drogą na dno Kanionu, bardziej stromą, pozbawioną dających cień drzew i punktów czerpania wody, ale za to oferującą piękniejsze widoki.
Bright Angel wolniej zyskuje wysokość, i ma kilka punktów, gdzie można uzupełnić wodę – ale jest sporo dłuższy i trudniej tam o szeroką panoramę Kanionu.
Gdy zaczynamy zejście duża część naszej trasy jest pogrążona jeszcze w cieniu – schodzimy żwawo do punktu widokowego
Ooh Aah - bo to pierwsze słowa, które cisną się na usta, gdy widzimy rozpościerającą się stamtąd panoramę Wielkiego Kanionu. Potem już w pełnym słońcu, raczej łagodnie do
Cedar Ridge (dobre miejsce na postój i posiłek) i dalej do
Skeleton Point. Stamtąd więcej zakosów, mijamy się z mułami wywożącymi na powierzchnię mniej sprawnych kondycyjnie (ale bardziej finansowo) turystów. Trzeba wiedzieć, że muły mają na szlaku bezwzględne pierwszeństwo! Bo wielu zakosach teren się wypłaszcza (
Tonto Plateau) i docieramy do
Tip Off Point - wydaje się, że dno i rzeka już blisko – ale czeka nas jeszcze niemal godzina stromego zejścia. W końcu trafiamy do „wewnętrznego Kanionu” – granitowej podstawy, najstarszej warstwy. Patrzymy na 2 miliardy lat zaklęte w
Vishnu Basement Rocks. Po nieco ponad 3,5h od startu, docieramy do Czarnego Mostu -
Black Bridge - przerzuconego przez rzekę Kolorado. Rzeka pięknie się skrzy na zielono, jest nawet niewielka plaża, gdzie można zmęczone stopy wymoczyć w jej lodowatych wodach. Są też miejsca, gdzie można uzupełnić wodę pitną. Tego widoku, tej radości – z dotarcia na samo dno kanionu Kolorado – już nikt nam nie odbierze!
Ale to nie jest nawet połowa sukcesu – jak przypominają liczne znaki: „Zejście jest opcjonalne, wyjście jest obowiązkowe!”. Na początku idziemy chwilę północnym brzegiem Kanionu, by wrócić na stronę południową Srebrnym Mostem -
Silver Bridge. Jest 12.15, od teraz liczymy nasz powrót. Pierwsze pół godziny podążamy tzw.
River Trial - w zasadzie po płaskim, z widokiem na Kolorado, wśród połyskliwych granitów. Przy
River House moczymy koszulki i czapki i zaczynamy podejście – to już szlak
Bright Angel. Od południowej krawędzi Kanionu dzieli nas prawie 1 350 metrów… Najpierw łagodnie, w pobliżu strumienia Pipe Creek, dalej bardziej stromo, zakosami, ale potem znowu łagodnie i ładnie, w dolince pełnej traw i drzew. Ale dłuży się już ta trasa… Po 7 godzinach trekkingu pojawia się zmęczenie, upał doskwiera… W końcu docieramy do
Indian Garden - punktu w połowie szlaku, pierwszego, gdzie można ponownie uzupełnić butelki z wodą. 4,5 mili szlaku do szczytu… Najważniejsze, by uciec z tego słońca – z każdą godziną cień spełza głębiej na dno Kanionu. Minie jeszcze trochę czasu, niż nasza trasa się w nim znajdzie – ale gdy to nastąpi, działa to na mnie bardzo ożywczo, nasilające się zmęczenie ustępuje. Michał z kolei zaczyna mieć problemy – przez kolejne kilometry nasilą się objawy przegrzania. Może powinniśmy je wcześniej poprawnie zinterpretować i odpocząć, ale w tej chwili to mogło być po prostu zwykłe zmęczenie. Szlak, do tej pory raczej łagodny i leniwy – zaczyna biec stromymi zygzakami ostrzej w górę. Są dwa charakterystyczne punkty po drodze – 3 mile do celu i 1.5 mili do celu. Tam można również nabrać wody. Do pierwszego z nich Michał jeszcze sobie dobrze radzi, ale od drugiego – gdy zostaje niecałe 3 kilometry do szczytu – zaczyna się już walka… Cierpi z tego przegrzania, ma poważne zawroty głowy i nudności. Ale robi się coraz zimniej, zachód słońca coraz bliższy... Ostatnie 2 godziny naszej trasy nie były już zbyt przyjemne…
Inna sprawa, że człowiek zdecydowanie zaczyna w takiej sytuacji bardziej studiować geologię okolicy – bo pokonywanie kolejnych warstw oznacza kolejne metry wydarte ścianom Kanionu. Gdy w
Indiam Garden opuszczaliśmy zielonkawe warstwy
Bright Angel Shale jeszcze nie zwracaliśmy na to uwagi. Ale potem pionowe ściany
Redwall Limestone szły ciężko, z trudem wchodziliśmy przez rozwlekłe łupki
Supai Group, by z radością pokonać
Hermit Formation. To była ostatnia czerwona warstwa, teraz już piaskowce i inne białe skały. Zwarta
Coconino Sandstone, niezauważalnie niemal przechodzi przez
Toroweap Formation do najbardziej upragnionej, porośniętej gdzieniegdzie sosnami, bladej, wierzchniej formacji
Kaibab. Tylko człowiek już rzadziej sięga po aparat, by dokumentować te etapy i zmieniające się kolory skał w popołudniowym słońcu. Piękne barwy tuż po zachodzie, popiele przetykane fioletem i purpurą – zostaną mi już tylko w pamięci…
Jakoś przed 18.30, po ponad 10,5h trekkingu ,stajemy na szczycie trasy, na początku szlaku
Bright Angel. Michał dotoczył się tam już siłą woli, ale dotarł – obyło się bez wzywania pomocy, ale skutki przegrzania towarzyszyły mu przez resztę wieczora. Nie wiemy dokładnie, dlaczego stosując te same środki zapobiegawcze ja miałam się tak dobrze, a Michał tak źle. W końcu oboje od dłuższego czasu przygotowywaliśmy do tego dnia – zarówno przed całą podróżą, jak i pokonując mniejsze i większe trasy w jej trakcie. Piliśmy masę wody, mieliśmy czapki, zwilżaliśmy stroje wodą. Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło, no i większość trasy przeszliśmy z prawdziwą radością - piękne, wyjątkowe widoki zostaną z nami na zawsze.
Podsumowując jednak - na pewno nikogo bym nie namawiała do zejścia na dno i wyjścia na górę Kanionu Kolorado jednego dnia. Trasa jest piękna, i jesteśmy bardzo szczęśliwi i dumni, że tego dokonaliśmy – ale widzimy też, że zagrożenia przed którymi przestrzegają do znudzenia władze parkowe są jak najbardziej prawdziwe… Każdy musi podjąć decyzję sam, mając na uwadze swoje wcześniejsze doświadczenia z upałem, i tym wyjątkowym typem wysiłku przy „odwróconej górze” – gdzie najpierw mamy zejście, a potem dopiero męczące podejście. Trzeba być pewnym swojej kondycji – a i tak, jak w naszym wypadku, można mieć nieoczekiwane problemy z pokonaniem trasy... Jeśli jednak uważacie, że macie takie możliwości – będzie to jedno z piękniejszych i pełniejszych doświadczeń jakie można mieć w parkach narodowych USA!