cd.
To gdzie są w takim razie te „prawdziwe” sekwoje, te faktycznie najwyższe drzewa na Ziemi? Z angielska
redwood rosną endemicznie w wąskim pasie na wybrzeżu Kalifornii i południowego Oregonu, do 1000 m.n.p.m. Można je spotkać między innymi na obszarze
Big Sur - nazwa to anglo-hiszpański zlepek językowy, odnoszący się do regionu na południe od Półwyspu Monterey, aż po San Simeon. W Big Sur planowaliśmy nasz kolejny nocleg, mimo, że to ambitne 400 km od Parku Sekwoi…
***
A po drodze jeszcze czekało nas kilka zadań – obiad i zakupy w Wallmarcie. Zabraliśmy ze sobą namioty i śpiwory, ale do biwakowania potrzeba nam było więcej ekwipunku: materace dmuchane i pompka, węgiel na grilla i rozpałka, tacki na grilla i talerzyki papierowe, zapas wody… Kolejne przystanki rozciągnęły naszą trasę niemiłosiernie, i chociaż pruliśmy w stronę zachodzącego słońca – nie było szans, by pojawić się na kempingu w Big Sur o jakieś przyzwoitej godzinie. Również temperatura spadła niepostrzeżenie – dalej brak mi jakiejkolwiek intuicji w kwestii Farenheitów, ale jeszcze pod Wallmartem topiliśmy się w słońcu w 100 stopniach, a już w pobliżu Monterey pokładowy komputer samochodu pokazywał 58… To nie mogło być dobrze!
I faktycznie – zimno, ciemno, mgliście i wilgotno. Marne warunki na naszą pierwszą noc na polu namiotowym… Decydujemy się szukać czegoś „z biegu” w Monterey – łapiemy darmowe wi-fi na parkingu McDonald’s i przeglądamy Booking.com – nie ma szału… Znajdujemy jedno w miarę tanie miejsce, jedziemy jednak bez rezerwacji – okazuje się, że już ktoś zarezerwował! Pozostałe to zwykle minimum 100$ za pokój, i to bez podatku (czemu oni w ogóle podają ceny bez podatku?). Cała ulica moteli – wchodzimy do jednego, okazyjnie pokoje będą za 69$ (plus podatek…) – bo drzwi się nie otwierają z zewnątrz – trzeba prosić obsługę ;) Nim wróciłam z narady z resztą wycieczki – już nawet te kaprawe pokoje się wyprzedały! Ale pani na recepcji zadzwoniła do innego obiektu któremu menadżeruje – i tak zupełnie nieplanowanie skończyliśmy w położonej niedaleko Carmel-by-the-Sea, w ośrodku złożonym z niewielkich domków letniskowych. Na ulicach ciemno jak w d, adres opisowy – taki a taki fragment ulicy, między taką a taką przecznicą. Na recepcji karteczka informuje, że to właśnie urok Carmel-by-the-Sea – jedyne miasto bez świateł ulicznych i numerów domów! A i domki ponoć „zabytkowe” – więc jakby woda brązowa leciała czy coś, to taki jest ich urok i nie należy narzekać, tylko cieszyć się, że cały ten
shabby chic mamy w gratisie ;) Kolejnego ranka Carmel-by-the-Sea okazało się być całkiem uroczą miejscowością, pełną jednopiętrowych, zadbanych domków – część drewniana, część w stylu kolonialno-meksykańskim. Gdyby ktoś miał więcej czasu – chyba warto o nią zahaczyć!
Materiały i metody: Mieliśmy zarezerwowane miejsce na kempingu parku stanowego Pfeiffer Big Sur – 35$ + 8$ opłaty rezerwacyjnej. Gdy jasne stało się, że już tam nie dotrzemy – było za późno, żeby tę przedpłaconą rezerwację odwołać – kasa przepadła. Koniec końców wylądowaliśmy w miejscowości Carmel-by-the-Sea (CA 93921), w małym domku w Carmel Resort Inn – koszt za jedną noc to 119$ + podatek (razem coś 134$) – za domek z dwoma sypialniami, salonikiem, kuchnią i łazienką. Co ciekawe, nam przypadł domek o numerze 117, nazwany… „Big Sur”! Czyli jednak trochę spaliśmy w Big Sur ;)