Wstęp: W niewielkiej - jak na chińskie standardy (do 100 km) - odległości od Pekinu znajduje się kilka popularnych fragmentów najbardziej rozpoznawalnej budowli jaką dały Światu Chiny – Wielkiego Muru. Niektóre z nich zostały w ostatnich latach gruntownie odrestaurowane, wręcz zbudowane na nowo, inne pozostały dzikie i praktycznie nietknięte od czasów dynastii Ming (XVII w.). Te pierwsze są oczywiście znacznie łatwiej dostępne i posiadają bogatą infrastrukturę turystyczną, do tych drugich trudniej dotrzeć i teoretycznie nie są dostępne dla zwiedzających (o czym informują olbrzymie, niebieskie znaki rozsiane po okolicy) – lepiej nie pytać na ile legalna jest po nich wędrówka. Z drugiej strony masa biur podróży organizuje trekkingi – od jedno- do kilkudniowych, właśnie po dzikich fragmentach Muru. Czyli - generalnie nie wolno, ale jak się bardzo chce, to można. Można również taką wycieczkę próbować zaaranżować na własną rękę – taki był i nasz plan. Chcieliśmy zacząć naszą wędrówkę w części dzikiej i przejść nią do odrestaurowanej. Z powodów logistycznych (relatywna łatwość dojazdu) wybraliśmy fragment Jiankou – Mutianyu. Gdy o planie usłyszał nasz gospodarz z Couchsurfingu, Z., postanowił się dołączyć – mieszka w Pekinie od trzech lat, ale tego fragmentu Muru jeszcze nie widział. Chociaż to ja miałam wszystkie notatki na temat trasy, to jego znajomość języka i sprawny GPS w telefonie prawdopodobnie zagwarantowały sukces całemu przedsięwzięciu…
Cel: Wielki Mur Chiński
Materiały i metody: Zwiedzany fragment Muru Chińskiego:
Jiankou (od baszty Zhengbeilou) –> Mutianyu. Teoretycznie możliwy jest spacer w drugą stronę, ale wtedy większość trasy będzie wiodła stromo pod górę.
Najpierw trzeba dostać się do miejscowości Huairou – najtaniej autobusem nr 916 z dworca przylegającego do pekińskiej stacji metra Dongzhimen: 6 CNY (z kartą na komunikację miejską Pekinu). Taksówka z Huairou do miejscowości Xizhazi, jej części Nanjili – i dalej, pod początek ścieżki wiodącej do baszty Zhengbeilou: 180 CNY. Niby stargowane do 150, ale po dojechaniu do granicy wioski taksówkarz stwierdził, że podjazd do konkretnego miejsca, z którego możemy zacząć wspinaczkę, będzie kosztował jeszcze po 10 CNY od osoby – czyli ostatecznie wyszło na jego… Musieliśmy przystać na ten układ, bo i tak sami nie znaliśmy drogi. Wstęp do sekcji Muru Mutianyu kosztuje normalnie 40 CNY – przechodząc ‘nieco’ nielegalnie od strony dzikiej części Jiankou do odrestaurowanej Mutianyu nie płaciliśmy nic. Przy czym żadna to oszczędność biorąc pod uwagę koszty taksówki – wariant ten wybiera się raczej dla samego przeżycia i widoków, niż by minimalizować koszty. Powrót z centrum turystycznego Mutianyu normalnie zaczyna się od shuttle busa – dowozi on turystów do ronda w centrum miejscowości Mutianyu, skąd funkcjonuje publiczny transport do Pekinu. Niestety, w drodze powrotnej wszyscy posiadają już bilety – jest to jakoś łączone ze wstępem na sam Mur, jako że my nie uiszczaliśmy tejże opłaty poszliśmy do ronda na piechotę (cały czas drogą lekko w dół, jakieś 30 minut). Z ronda autobus H23 lub H24 zabierze nas do Huairou (+- 2 CNY z kartą pekińskiego transportu), dalej – po przejściu na drugą stronę ulicy – jest autobus 916 z powrotem do stolicy.
Tej nocy spaliśmy już w hostelu Sanlitun, ul. Chunxiulu, relatywnie blisko (10-15 minut na piechotę) do stacji metra Dongsishi tiao . Pokój dwuosobowy – najniższy standard (widok z okna na mur, brak łazienki) – 190 CNY/noc. Miejsce dość przyjemne, w raczej nowoczesnej dzielnicy – sporo sklepów w pobliżu i knajp.
Przebieg: Któż nie marzył o tym, by stanąć kiedyś na Wielkim Chińskim Murze – szarej wstędze fortyfikacji wijącej się zalesionymi pagórkami niczym mityczny smok … Utrwaliło się w świadomości Zachodu wiele błędnych przekonań na jego temat, jakoby była to ciągła konstrukcja, i to widoczna z kosmosu. Niemniej, jest on olbrzymi, a tylko części rozbudowane za czasów dynastii Ming rozciągają się na dystansie porównywalnym z tym, który dzieli Luksemburg i Kijów. Wysiłki w celu połączenia fragmentów różnych budowli obronnych zapoczątkował pierwszy cesarz Chin ponad 2200 lat temu, od tego czasu Mur miał chronić mieszkańców Państwa Środka przed barbarzyńcami z północy. Potem był nieustannie rozbudowywany, naprawiany, rozwijany przez kolejne pokolenia chińskich władców, ostatnie poważne prace tego typu – przed wielkimi renowacjami XX i XXI wieku – miały miejsce za czasów dynastii Ming.
Mur w zasadzie nigdy nie spełnił swojej obronnej funkcji, więc można by powiedzieć, że cały ten trud, i życie tysięcy budowniczych poszło na marne. Jednak to właśnie w dzisiejszych czasach okazuje się najbardziej przydatny i lukratywny – okrzyknięty jednym z Siedmiu Nowych Cudów Świata, jak magnes przyciąga rzesze turystów. Ruch skupia się głównie wokół kilku odrestaurowanych fragmentów, w szczególności na położonym najbliżej Pekinu Badaling. Jednak w ostatnich latach coraz więcej ludzi, w tym samych chińczyków, decyduje się na eksploracje mniej znanych, „dzikich” części Muru.
Na długo przed wyjazdem zebrałem kilka relacji i poradników na temat samodzielnego zwiedzania takich fragmentów Muru, i teraz podążając za wskazówkami blogów i for tematycznych jechaliśmy na północny-zachód, do miejscowości Xizhazi, skąd można wspiąć się na jedną z łatwiejszych części dzikiego odcinka Jiankou. Z półsnu wyrwał nas jakiś mężczyzna krzycząc, że to już nas przystanek (potem okazało się, że to było trochę za wcześnie) – gdy wysiedliśmy ‘dogodnie’ okazała się być taksówkarzem gotowym zabrać nas do wybranej miejscowości, Prawdopodobnie spodziewał się Mutianyu, położone sporo dalej Xizhazi nie do końca mu pasowało… Jednak dobiliśmy targu, i jakąś godzinę później zaczęliśmy podejście zalesioną ścieżką w kierunku położonej na wzgórzu baszty Zhengbeilou. Co prawda nikt z naszej trójki nie znał drogi, ale obecność Z. znacznie ułatwiła nawigację – zrozumiał on wskazówkę starego dziadka sprzedającego laski, by na pierwszym rozstaju drogi nie iść intuicyjnie w górę, tylko skręcić w prawo; w kolejnym zwodniczym punkcie odczytał napisany kredą na kamieniu znak, by iść w lewo. Trasa nie jest aż tak skomplikowana, by nie podołać jej na własną rękę – ale bez tych wskazówek prawdopodobnie nadłożylibyśmy drogi. W tym optymalnym wariancie wspinaczka zajęła nam niemal równo godzinę.
Gdy dochodzi się do na wpół zrujnowanej baszty czeka tam na nas starszy mężczyzna z drabiną – za skorzystanie z tego niezbędnego ułatwienia pobiera symboliczne 5 CNY, dodatkowo sprzedaje wodę oraz… zimne piwo.
Widok jaki rozpościera się po wdrapaniu na szczyt wieży Zhengbeilou wywołuje bezbrzeżny zachwyt… Tym większy, że jest się tam samemu, że nie towarzyszy temu gwar turystów wysiadających z kolejki liniowej, nie ma tego całego turystycznego blichtru. Lekko zdyszani, niespodziewanie zaskoczeni – ledwo co wyszliśmy z leśnej ścieżki, a tu Mur po horyzont, pofałdowane, zielone wzgórza, bezkresne, błękitne niebo. Z tą szczególną mieszanką niedowierzania i spełnienia przesuwam palcami po cegłach, po zaprawie - nietkniętej od czasów Ming, majacej jakieś 400 lat... W dole, patrząc na zachód - poszarpane ściegi fortyfikacji urywają się ze stromych ścian; tamtą część Jiankou – „Podniebną drabinę”- zdobywają tylko prawdziwi zapaleńcy, profesjonalni wspinacze. My udajemy się na zachód, w stronę Mutianyu – dojście do odrestaurowanej części Muru zajmuje około godziny, jeśli w połowie trasy przejdzie się skrótem, pomijając łukowaty odcinek na wzgórzu. Bardzo łatwo zresztą na ten skrót trafić – ktoś wymalował czerwonym sprayem strzałkę i skrót MTY (od MuTianYu).
Pogoda była przepiękna, bezchmurnie, przyjemna temperatura- idealna na trekking. Nie mogliśmy wyobrazić sobie piękniejszego, późno-wiosennego dnia. Zieleń okolicy była młoda, żywa – wiele drzew dopiero co wypuszczało pierwsze, drobne listki; inne kwitły na biało i blado-różowo. Dziki Mur, choć mocno podniszczony, ma niezaprzeczalny urok. Jest to jedyne w swoim rodzaju przeżycie, gdy stąpając po kilkusetletnich cegłach przedzieramy się wąskimi ścieżkami wśród krzewów i drzew, coś, co daje dziecięca radość i satysfakcję…
Im bliżej Mutianyu – tym więcej spotykamy ludzi. Za drzewem obwieszonym czerwonymi wstążkami – wyznaczającym początek odrestaurowanej sekcji - jest ich już całkiem sporo. I to mimo tego, że na wysokości 20 baszty zamurowano przejście – właśnie w tym miejscu musimy przeskoczyć przez niewielki murek, by dostać się do w pełni otwartego dla zwiedzających fragmentu Muru. Myślałam, że będziemy jakimiś renegatami którzy muszą po cichu przesmyknąć się na ten teren, ale okazało się, że masa ludzi dochodząc tu z części oficjalnej podejmuje rzucone przez ceglaną ścianę wyzwanie i przeskakuje na drugą stronę – aż trzeba czekać w kolejce, by wrócić na „poprawną” stronę.
Widać ile pracy włożono, by przywrócić tej części Muru dawną świetność. Niektórzy uważają, że jest to nieco sztuczne – ale ostatecznie w taki sposób lepiej można sobie wyobrazić, jak budowla powinna wyglądać w zamierzeniu twórców. Turystów jest oczywiście więcej, ale nawet w niedzielę nie były to ilości które odbierałyby przyjemność zwiedzania. Wielki Mur Chiński w pełni na swoją sławę zasługuje, i jestem pewna, że zachwyci nawet najbardziej wymagających podróżników – zwłaszcza, jeśli podejmą trud by odkryć zarówno jego dzikie jak i „obłaskawione” oblicze…
***
Problemy zaczęły się gdy opuściliśmy nigdy nie zapytani o bilet (którego zresztą nie mieliśmy) teren kompleksu turystycznego który wyrósł u stóp odcinka muru Mutianyu. Nie mieliśmy i nie mogliśmy nijak zdobyć biletu na shuttle bus, który dowiózłby nas do miejsca, z którego można kursuje publiczny transport do Pekinu. Wszędzie można dość – ale trzeba wiedzieć, w którą stronę… W tej kwestii znowu niezastąpiony okazał się Z. ze swoim smarfonem – na chińskim odpowiedniku Map Googla sprawdził drogę na przystanek. W tym miejscu trzeba chyba powiedzieć kilka słów o tym jak młodzi mieszkańcy Pekinu są do swoich telefonów przywiązani. Chociaż dla nas wizja cenzurowanego ChInternetu jest raczej opresyjna, oni są tam w swoim naturalnym środowisku. Nas może irytować brak popularnych w reszcie świata portali, oni jednak dla każdego mają stosowny odpowiednik: zamiast Facebook jest Renren, Twitter to Weibo, a Google zastępuje Baidu. Oraz masa innych, o funkcjonalnościach AirBnb, Ebay, Endomondo (Z. takie miał, dzięki temu wiemy że przeszliśmy grubo ponad 20 000 kroków tego dnia). W dużym chińskim mieście odpowiednią aplikacją wynajmiemy miejski rower i zapłacimy za uliczne jedzenie od szczerbatej babci – wszyscy poszli z duchem czasu, jeśli waszą uwagę zwrócą zalaminowane kody QR w kasach, kioskach, straganach i garkuchniach – służą one właśnie do płacenia specjalnym systemem Alipay. I faktycznie, standardowy Pekińczyk jest zrośnięty ze swoim smartfonem, i posiada przy sobie zwykle nie jeden, a dwa naładowane powerbanki! Widoczne to było szczególnie w metrze, gdy niemal każda twarz wpatrzona była w kilkucalowy ekranik - ale może zwróciliśmy na to taką uwagę bo sami, pozbawieni swoich „zabijaczy czasu” mieliśmy nagle tyle czasu na obserwacje…