Wstęp: Kolejka ludzi karnie tłoczy się pod długim murem, przed bramkami na plac Tiananmen. Sami Chińczycy, praktycznie nie widzi się „białych twarzy”. Zanim wejdziemy – kontrola bezpieczeństwa, jak w wielu miejscach w Pekinie – na każdej stacji metra, na dworcach. Sznur ludzi posuwa się powoli, ale miarowo – w końcu i my wchodzimy na zalany słońcem plac, światek wielkiej Historii. Z przysadzistą kolumną na środku, otoczony monumentalnymi budynkami o nudnych, socrealistycznych fasadach…
Cel:Zakazane Miasto i Świątynia Lamaistyczna. Wieczorem koncert lokalnych kapel rokowych.
Materiały i metody: Wstęp do Zakazanego Miasta: 60 CNY, trzeba okazać paszport przy zakupie biletów. Wejście od placu Tiananmen. Uwaga – nieczynne w poniedziałki.
Świątynia lamaistyczna: 25 CNY, przy stacji metra Yonghegong.
Przebieg: Nie spędzamy jednak zbyt wiele czasu na Placu Tienanmen, płyniemy z tłumem w stronę potężnej, czerwonej bramy o tej samej nazwie. Nie sposób jej pominąć lub pomylić, bo to właśnie z niej zwisa pokaźnych rozmiarów portret Mao – upamiętania zapewne fakt, że to właśnie z tego miejsca „Wielki Sternik” proklamował Chińską Republikę Ludową.
Idziemy dalej na północ, do sporego placu – po jego lewej stronie jest ze trzydzieści kas biletowych. Są kolejki, ale bilety zdobywamy sprawnie – by wreszcie przechodząc przez kolejną, trapezoidalną, czerwoną bramę – Wumen – dostać się na teren dawnego pałacu cesarskiego dynastii Ming i Qing – szerzej znanego na świecie jako Zakazane Miasto.
Główne bramy pałacu leżą na osi północ-południe, rozlokowanie wszystkich ważnych budowli jest zgodne z prastarymi zasadami geomancji, z uświęconymi tradycją regułami
feng shui. Przed kolejną bramą - Najwyższej Harmonii – przejścia strzegą dostojne lwy, klasycznie „chińskie”, z pomarszczonymi grzywami – choć jeden to samiec, ten pod którego łapą spoczywa kula, a drugi to samica – u jej stóp bawi się młode.
Cały czas kierujemy się na północ, przechodząc przez kolejne place, dawne centrum administracyjne i ceremonialne – z pawilonami tronowymi. Nie są dostępne dla zwiedzających, można jedynie do nich zerknąć wychylając się przez barierkę odgradzającą szeroko otwarte drzwi. Dalej znajduje się część prywatna, z początku bliźniaczo podobna do tej oficjalnej – z siostrzanym zestawem pawilonów. Towarzyszy nam tłum ludzi, olbrzymia większość to turyści ‘rodzimi’, wielu z nich zapewne odwiedza stolicę po raz pierwszy. W północnej części kompleksu można odbić od głównej osi na wschód lub zachód, w części pawilonów znajdują się sale wystawowe, zwłaszcza te na zachodzie – niedawno oddane do użytku – są całkiem interesujące. Jednak to architektura jest tym, co najbardziej urzeka. Po kilku następnych dnia nieco nam się już opatrzy styl imperialnych Chin, jednak w tych pierwszych momentach - orientalna uroda pałacowego założenia zachwyca. Zakrzywione dachy kryte żółtą dachówką, misterne zdobienia stolarki – kwieciste wzory w kolorze żywego granatu i turkusowej zieleni, złocone detale, drewniane kasetony ze smokami, bramy z masywnymi, drzwiami o złotych bolcach, no i cynobrowe ściany – lekko wyblakła czerwień wpadająca w ceglasty odcień – nie przez przypadek cynobrową czerwień zwie się czerwienią chińską.
Po czterech godzinach, już poważnie zmęczeni, opuszczamy od strony północnej mury Zakazanego Miasta, z poczuciem, że nie zobaczyliśmy nawet połowy... Niestety, większość atrakcji Pekinu jest zamykana o 16-17, więc żeby zdążyć w kolejne miejsce- Świątynię Lamaistyczną - trzeba było zwiększyć tempo. Kawałek drogi metrem, na północny-wschód od Zakazanego Miasta, w zalesionym parku ukryła się ta urocza świątynka. Jest to znacznie spokojniejsze miejsce, spowite w kadzidlanym dymie, podobne architektonicznie – zresztą jak wszystkie tego typu budowle w Pekinie. Oferuje wycieszenie którego potrzebowaliśmy po tłumach z wcześniejszej części dnia.
Będąc już w tej okolicy warto zajść do pobliskich
hutongów - parterowych zabudowań, grup domków rozlokowanych dookoła wspólnego dziedzińca – niegdyś podstawowego typu zabudowy w Pekinie. Do niedawna w szaleńczym tempie wyburzano te dzielnice, by zrobić miejsce pod nowe inwestycje. Teraz w kilku miejscach proces przyhamował, gdyż dostrzeżono turystyczne walory tych urokliwych okolic. Więcej tu ulicznego jedzenia, np. naleśników z jajkiem lub krojonych owoców, a ruch w wąskich uliczkach często możliwy jest tylko rikszą, rowerem lub motorynką.
Nie wiadomo kiedy zaszliśmy tak pod masywną, czerwoną Bramę Bębna. Słońce chyliło się ku zachodowi, i nie był to dobry znak – niechybnie mieliśmy się spóźnić na umówione spotkanie z Z., z którym mieliśmy iść na rokowy koncert lokalnych zespołów. Umówiliśmy się w pół drogi, na stacji metra – mało czasu? Nie ma problemu, możemy podjechać rowerem! Z. wynajduje trzy różne rowery miejskie trzech różnych kompanii – co ciekawe, nie mają one stacji dokujących tylko wbudowane blokady – i tak można je zabrać i zostawić w dowolnym miejscu. Wypożycza się je zczytując smartfonem kod QR z tylnego błotnika, odpowiednia aplikacja robi resztę!
Koncert był w zaskakująco wysokiej i jasnej sali, jak stwierdził Michał – nienadającej się do dobrego nagłośnienia – za to z masą drogiego sprzętu. A muzyka? Rock jak to rock, nawet po chińsku będzie brzmiał podobnie ;)
Kiedy wydawało się , ze to już koniec atrakcji na dziś – idziemy do pobliskiej, całkiem eleganckie restauracji na hot-pota. Jedno z tradycyjnych dań kuchni chińskiej, a w zasadzie cały ceremoniał jedzenia. Specjalizujące się w nim restauracje mają zwykle specjalnie dostosowane stoły, tak by można na nich trzymać na ogniu ciągle gotujący się bulion. Do tego zamawia się przeróżne dodatki – cienkie plastry mięsa, warzywa, grzyby, różne rodzaje tofu, świeży makaron. Wszystkie te cuda zanurzamy w bulgocącym wywarze – mięso na kilka sekund, tofu może w nim pływać minutę, podobnie grzyby. Obgotowany produkt trafia do sosu: orzechowego, sojowego, lub pikantnego. Jest to nie tylko ciekawe, pyszne, ale jako takie – obowiązkowe doświadczenie kulturowe w trakcie podróży po Chinach!