Cd.
Kierujemy się na północ, północny-wschód, nad jezioro Sewan, ostatnie ‘morze’ Armenii. Kiedyś to było jedno z trzech wielkich jezior, nad którymi mieszkali Ormianie - dzisiaj w granicach kraju znajduje się tylko jedno z nich. Pozostałe dwa zostały zagrabione, jak Ararat – Wan jest na terenie dzisiejszej Turcji, Urmia w Iranie. Zresztą jeziora to tylko ułamek strat terytorialnych Armenii, zajmującej niegdyś rozległą Wyżynę Armeńską…
Mapa, oglądana z południa Azji, tłumaczy dramat Ormian. Los nie mógł umieścić ich ojczyzny w miejscu bardziej nieszczęsnym. Na południu Wyżyny graniczy z dwoma największymi potęgami minionej epoki – z Iranem i z Turcją. Dodajmy Kalifat Arabski. I nawet Bizancjum. Cztery kolosy polityczne, ambitne, szalenie ekspansywne, fanatyczne, żarłoczne. I teraz – co widzi patrząc na mapę każdy z władców tych mocarstw? Widzi, że jeśli zajmie Armenię, to mu się jego imperium zamknie na północy idealnie naturalną granicą. Bo na północy wyżyna Armeńska jest wspaniale osłonięta, strzegą jej dwa morza (Czarne i Kaspijskie) oraz gigantyczna zapora Kaukazu. A północ jest groźna dla Iranu i Turcji, dla Arabów i Bizancjum. Bo z północy groziło wtedy nieujarzmione szaleństwo mongolskie.Ryszard Kapuściński,
Imperium Ormianie to jedna z nielicznych, prastarych, wielkich kultur, które jakimś cudem nie zniknęły z kart Historii, nie podzieliły losu Fenicji, Mezopotamii… Ormianie są dalej, na skrawku zakaukaskiej ziemi, ale silni swoją diasporą. Ich losy przypominają w oczywisty sposób Żydów, ich kraj - nieustannie podbijany i zagrabiany, religia – która zachowała odrębność i unikatowość, diaspora – zaradna, wpływowa, rozsiana po całym świecie, a w końcu doświadczenie zbiorowej traumy, ludobójstwa, eksterminacji wymierzonej w cały naród…
***
Jezioro Sewan i SewanawankW końcu stajemy nad granatowymi wodami jeziora Wan – jest faktycznie olbrzymie, ciągnie się po horyzont, bez problemu można uwierzyć, że to morze. Ciągną tu tłumy mieszkańców upalnego Erywania, to letnia destynacja numer jeden. Na niewielkiej górze, na cyplu, są dwa kościoły, tyle zostało z klasztoru
Sewanawank – jedne z najbardziej pocztówkowych obrazków z Armenii. Jezioro ograniczone jest górami, ładnie to wszystko wygląda – trochę jak
Boka Kotorska w Czarnogórze , trochę jak
Titicaca w Peru … Pełno sprzedawców biżuterii, przy ścieżce biegnącej na szczyt wzniesienia – i to pięknej biżuterii. Sprzedawcy nie są skorzy do targowania, srebrne wisiorki, naszyjniki – opuszczą może cenę o 1 000AMD. Ale ładniejszych nie znajdziecie w całej Armenii, nie popełnijcie mojego błędu zostawiając zakupy „na później”!
W okolicy sporo barów oferujących świeże ryby. Już mocno głodni zatrzymaliśmy się w pierwszej, przydrożnej restauracji, ale nie był to najlepszy może wybór. Jedzenie było dość w porządku, ale samo miejsce – komunistyczny relikt pierwszej klasy, obskurny, purpurowy obrus, kielonek do wódeczki czeka przy pustych talerzach, opieszała obsługa, brudne szyby… A na zewnątrz wcale nie tak przyjemnie, słonecznie – ale wietrznie, i wysokość też robi swoje – to w końcu 1916 m.n.p.m.
HagarcinIm dalej na północ, tym wyżej, tym chłodniej, drogi bardziej kręte. Długi tunel przekuty przez wzgórze jest jak brama do innego świata – za nim jest kraina mgły i przydrożnych sprzedawców grillowanej kukurydzy. Region do którego zmierzamy, okolice Dilidżan, to uzdrowisko Armenii. Zieleń, łagodny klimat, rozlewnia wód mineralnych. Droga do
Hagarcin musi być bardzo malownicza, wśród starych dębów, wydzielona miejsca piknikowe nad rzeką… Tylko coraz mniej widać, mgła gęstnieje – niemalże byśmy ominęli osadzony w kotlinie, ładnie odnowiony Hagarcin. Zimno, widoczność na może 10 metrów. Cóż, dodaje to jakiejś aury tajemniczości, jak ze starych baśni, niewyraźny kontur kamiennych klasztorów, pogrążone w mlecznej zawiesinie… Ale nie są idealne warunki do zwiedzania… Zmarznięci wracamy do samochodu, wyrzucając sobie, że nie zabraliśmy żadnych cieplejszych ubrań – jakoś takie warunki nie były do pomyślenia w upalnej stolicy…
GoszawankWięcej szczęścia mieliśmy w miejscowości Gosz, gdzie stoi klasztor Gosza -
Goszawank. Pochmurno, ale już mniej mgliście. Wszystkie te północne klasztory są pełne roślin – wyrastają z każdej szpary, spomiędzy dachówek, z gzymsów – trawy, kwiaty, nawet drzewa. Goszawank jest w zasadzie opuszczony, stoi pośród wioski, na niewielkim, trawiastym wzniesieniu. Po niedawnej renowacji zyskał przeszklone kopuły – niestandardowe rozwiązanie w armeńskich klasztorach… Tutaj znajdziemy ponoć jeden z najpiękniejszych chaczkarów jakie kiedykolwiek powstały. Dzieło rzeźbiarza Pavgosa z XIII wieku – kamienny, wysoki blok, a jakby był wydziergany igiełką. Widzieliśmy już kilka chaczkarów na naszej drodze, i chociaż daleko nam oczywiście do specjalistów w dziedzinie ormiańskiej ornamentyki – faktycznie ten zachwyca misternymi zdobieniami i rozmiarem wotywnej płyty.
***
I to już koniec eksploracji ormiańskich zabytków, nie dotarliśmy ani dalej na północ, do tajemniczego Sanahinu, ani na samo południe, do samotnego Tatevu- ale mamy już jakieś rozeznanie w klasztornej architekturze Armenii. Wracamy do Erywania, spędzimy tam nasz ostatni wieczór. Miasto nigdy nas nie zachwyciło, ale trzeba mu oddać sprawiedliwość – jest pełne życia, gwarnych restauracji, wieczornych spacerowiczów, którzy nic sobie nie robią z nocnych burz przetaczających się codziennie przez miasto. Za dnia zbyt gorące, jak prawdziwie południowa stolica – ożywa właśnie po zmroku.