Powrót na główny ląd – najbliżej jest z Korčuli na półwysep Pelješac. Długi pas lądu wciętego w morze, który tak jak Dubrownik leży w południowej enklawie Chorwacji - oddzielonej fragmentem wybrzeża bośniackiego od reszty terytorium chorwackiego. Fakt ten jest o tyle „niepokojący”, że w bagażniku Mondziaka co kilka kilometrów przybywało butelek wina. Kontynuacja podróży wiązała się z przejściem kontroli granicznych, a wraz z Vranacami z Czarnogóry, i pamiątkami z Bośni i Hercegowiny dawno przekroczyłyśmy limity „bezakcyzowego” przewozu alkoholu ;) Na szczęście kontrole były pobieżne, w planach zaś jest most łączący półwysep z północną częścią Chorwacji bez konieczności przejazdu przez teren Bośni. Pelješac słynie z uprawy winorośli, i przez te wycieczki do licznych winnic półwyspu, odwodzące nas raz po raz od głównej trasy, zajechałyśmy tego dnia zaledwie do Stonu, całe 60 km… Ale warto było, swoje wyroby oferują zarówno profesjonale i eleganckie bodegi, jak i małe, przydomowe produkcje sprzedające wino w plastikowych kanisterkach - czerwone i białe płynne skarby pobrzękiwały wesoło w bagażniku. Wcale mnie nie dziwi, że to właśnie na tym półwyspie swój letni dom ma nasz kucharz i krytyk kulinarny – Robert Makłowicz.
Pelješac to też miejsce znane z hodowli ostryg – więc gdzie ich należy spróbować, jak nie tu? Niestety, mimo dobrej woli nie zostałam wtedy, i już pewnie nie będę nigdy, fanką zwierząt żyjących w muszlach – są w nich z dobrego powodu, i tam powinny zostać. Na pewno obrażam tym wpisem uczucia kulinarne wielbicieli owoców morza, ale konsystencja ostryg po prostu nie jest dla mnie… Może nie zostałam amatorką małży, ale chorwackiego wina – z całą pewnością! Ostatecznie, z lampką wina w dłoni nawet mięczak z cytryną nie jest w stanie zepsuć leniwego wieczoru w nadmorskim Stonie, z różowym zachodem słońca i widokiem na majestatyczne fortyfikacje miejskie wijące się na pobliskim wzgórzu niczym miniatura Muru Chińskiego!