Po eksploracji zachodniej części Czarnogórskiego wybrzeża czas na zwrot na wschód. Sama Budva, której do tej pory nie miałyśmy zbytnio czasu zwiedzać może pochwalić się ciekawą starówką i malowniczo położoną warowną fortyfikacją, jednak urok tego miasta przyćmiewa jego komercyjna i kurortowa strona. Jeśli ktoś jedzie do Czarnogóry na „zorganizowany wypoczynek” na 99% będzie on stacjonował właśnie w Budvie. No chyba, że jest szalenie bogaty, to może jeszcze spać na nieodległej, maleńkiej, zabytkowej wyspie Sveti Stefan – połączonym z lądem zalewową groblą, zamkniętym dla niezameldowanych turystów ekskluzywnym resorcie hotelowym… Bardzo malownicze miejsce, przedstawiane na wielkiej ilości pocztówek i materiałów reklamowych Montenegro. Szkoda, że niemieszkający tam „biedacy” nie mogą nawet przejście się tą groblą lub przysiąść na plaży – bo hotelowa obsługa szybko nam to wyperswaduje.
Tutaj nasze drogi czasowo się rozchodzą. Plaże nie są i nigdy nie były moją pierwszą podróżniczą potrzebą, dlatego odbijam w głąb lądu, zobaczyć Stary Bar, i dalej do Bośni i Hercegowiny. Mama z Kasią skorzystały z tego czasu by dotrzeć dalej na wschód, do położonego przy granicy z Albanią Ulcinj – i zaspokoić głód piasku, ciepłego morza i wakacyjnego lenistwa.
***
Na przeciwko włoskiego Bari (czemu zawdzięcza swoją rzymską nazwę – Antivari), po drugiej stronie Adriatyku, na dalmackim wybrzeżu rozłożył się Bar. Po dziś dzień port, ale nie z tych, co miałyby przyciągać zwiedzających. Miasto dzieli się na dwie części, Nowy i Stary Bar, i jeśli gdzieś spotkacie turystów, to właśnie w tym drugim Barze. Najciekawsze są położone na wzgórzu i otoczone górami, dobrze zachowane ruiny warownego miasta którego początki sięgają VI w. n.e. Stary Bar miał być zamieszkiwany i przebudowywany przeszło tysiąc lat. W 2010 roku było to bardzo senne miasteczko, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Bez zadęcia, bez badziewia – brukowane uliczki, rodzinne małe kawiarenki, z najlepszym tradycyjnym jedzeniem wyjazdu. Bakłażany w każdej formie i kawa parzona w tureckim tygielku -
dżezwie.
Siedząc samotnie ze szkicownikiem w ruinach twierdzy czułam się jak romantyczny wędrowiec, a przynajmniej tak chciałam o sobie wtedy myśleć. Żaden ze mnie jednak był Friedrich, więc szkice nie zobaczą już światła dziennego. Ale przyjemnie było chłonąć ten spokój, popołudniowe słońce, ciszę kamieni. Bez jakichkolwiek dystrakcji wyobrażać sobie jak mogło wyglądać to miasto w czasach swojej świetności, teraz pochłonięte przez zielone bluszcze. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi opuściłam ruiny i ruszyłam w dół ulicą do centrum. Szłabym tak pewnie dłuższą chwilę, ale jakiś sympatyczny czarnogórzanin podwiózł mnie prosto na dworzec, skąd miałam złapać nocny autobus do Sarajewa…
Ostatni wieczór w Czarnogórze musi umilić Vranac. Wino tak tanie (wtedy ok. 2-5€ butelka), i tak dobre, że Mama przez moment poważnie rozważała ściąganie go TIRami do Polski i dystrybucję na szeroką skalę…