(07.03.2016)
Myślałam, że ta podróż zostanie już na zawsze „nieopisana”. Jak nie zrobi się czegoś od razu, to potem trudno się za to zabrać. Ale z czasem w pamięci zostaje coraz mniej, znikają nazwy, rozmywają refleksje, gubią przemyślenia – i powraca chęć by to, co jeszcze jest w głowie, „ocalić od zapomnienia” . Zwłaszcza, gdy brak na horyzoncie sprecyzowanych planów i biletów w dłoni…
Jeszcze przed Geoblogiem i pierwszą relacją „na żywo” z Ameryki Południowej, w 2010 roku - po drugim roku studiów – skorzystałam z zaproszenia Mamy by dołączyć do ich wakacyjnej podróży po Zachodnich Bałkanach - głównie dalmatyńskim wybrzeżu.
Plan był jasny, powstał kilka miesięcy wcześniej, zainspirowany reklamówką w jednej z podróżniczych stacji telewizyjnych. Piękne śródziemnomorskie wybrzeże, średniowieczne miasteczka, słońce – co to? Montenegro. Brzmi tak tajemniczo, a to po prostu Czarnogóra - podówczas najmłodsze formalne państwo Europy. Od 4 lat cieszyło się swoją niepodległością – po tym gdy w 2006 roku, po zaledwie 3 latach, przestała istnieć Federacja Serbii i Czarnogóry, spadkobierca wcześniejszego tworu - Federalnej Republiki Jugosławii. Ta zaś zrodziła się 11 lat przed tym państwem (1992), po rozpadzie Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii… Dużo geopolitycznego zamieszania, ale nie przez przypadek
bałkanizacją nazywa się proces rozpadu państw (zwykle wielonarodowych i wielowyznaniowych) na mniejsze, często wrogo do siebie nastawione kraje. Cóż, można chyba nam wybaczyć, że w pierwszej chwili Montenegro brzmiało dość enigmatycznie…
***
Przenieśmy się więc do pewnego lipcowego dnia 2010 roku, pierwszego dnia tamtej podróży, który zawiódł nas na rubieże Unii Europejskiej, na granicę z Serbią. Pierwszą granicę na której trzeba było odczekać swoje w przeraźliwie długim korku… Gdy doczekałyśmy się pieczątki w paszporcie, za oknami podówczas już dość wysłużonego Forda Mondeo przesuwały się niekończące połacie żółtych słoneczników. Może nawet byśmy dojechały do Belgradu, ale na horyzoncie zaczęła budować się prawdziwa superkomórka burzowa. Taka, że potem już może być tylko tornado. W strugach deszczu zjechałyśmy do Novego Sadu. Pogoda nie zachęcała do eksploracji, choć pamiętam nocny spacer po rynku, rozświetlony Ratusz i jakąś formę kebaba… Nie znalazłam jednak żadnych zdjęć na potwierdzenie tych słów, widać mój reporterski instynkt i obecnie kompulsoryjne fotografowanie jedzenia nie były podówczas jeszcze tak bardzo rozwinięte…