Targi, targi, targi, czy wspominałam już, jak uwielbiam targi? Jest w Sewilli ulica, która sama zamienia się w wielki targ, zresztą zgodnie z nazwą:
Calle de la Feria, Ulica Jarmarku. Jednak, gdy dotarliśmy do niej, było trochę za późno. Koło południa bowiem, ulica owszem, nosiła znamiona targu, jednak nie dało się już kupić niczego wartościowego. Wyglądała jak wielkie śmietnisko, bo zrezygnowanym handlarzom nie opłacało się targać resztek niesprzedanego towaru do domu. Sterty starych gazet, potargane kartony, tandetne kubeczki z Chin, fragmenty sprzętów elektrycznych – tak bezwartościowe, że nawet bezdomni i włóczędzy ich nie zabierali. Były za to dzieci kwiaty i zafascynowani turyści, którzy w stertach zapomnianych gratów spodziewali się odkopać niebywałe skarby, mieli miny zdobywców i eksploratorów, mieli zapał samozwańczych archeologów-odkrywców, i mieli masę wolnego czasu, bo właśnie zaczynała się sjesta. Przemierzaliśmy opustoszałą dzielnicę La Macarena, szurając nogami w ścielących się po ziemi papierzyskach ulicy de la Feria. Tak dotarliśmy do skraju czegoś, co przypominało halę targową, dużego obiektu złożonego z niewielkich budek, z których wszystkie prócz jednej były zamknięte. Wokół jedynego czynnego stoiska było gwarnie i tłoczno, jakby było ostatnią oazą życia w tej pustyni sjesty. Przedarliśmy się do lady, na której stał pojemnik wypełniony topniejącym lodem, a w nim znużono niewielkie, czyste szklanki.
Cruzcampo, idealne w temperaturze 2˚C. Uśmiechnięci kelnerzy zręcznymi ruchami dokładali i wyjmowali kolejne szklanki, z niebywałą szybkością nalewając do nich piwa
Cruzcampo. Serwowano również
marisco para llevar, owoce morza na wynos (głównie krewetki), a także pyszne, prażone migdały obsypane znaczną ilością soli morskiej. Oto niewielka
cerveceria, (piwiarnia); oto prosty przepis na sukces.
Odstani dzień pobytu w Sewilli, należy koniecznie przeznaczyć na pokaz flamenco. Co wybrać? Pokaz płatny, w niewielkim gronie, o wysokim poziomie artystycznym, z pełną obsadą, czy może pulchną tancerkę w niewielkiej knajpce, w której zbierają się turyści i lokalna publiczność, i gdzie przy kolejnych piwach i wesołych rozmowach nikt nie zwraca uwagi na niedostatki warsztatu? Najlepiej oczywiście obie opcje!
Pokaz numer jeden.
Andaluzyjskie patio, w ciepłym powietrzu letniego wieczoru unosi się zapach świeżych kwiatów, ustawionych w wazonach i pływających w wypełnionych wodą miskach. Światła zostają częściowo przygaszone, atmosfery dodają niewielkie lampiony rozstawione tu i ówdzie. Na środku, zamiast fontanny, postawiono
tablao, czyli drewniany podest, na którym tańczą wykonawcy. Milkną rozmowy w dwóch rzędach ustawionych wokół niego krzeseł. Pokaz rozpoczyna się, najpierw śpiew solisty i genialne brzmienie hiszpańskiej gitary. Potem razem tworzą akompaniament dla tancerki, następnie tancerza, i ostatniego wykonania – wspólnego. Nie mniej ważna niż muzyka jest strona wizualna. Szelest falbaniastej sukni i sposób, w jaki płynie w powietrzu. Materiał zlewa się z tancerką, tworzą wirującą, barwną całość. Lecz nie dajmy się temu zjawisku zaczarować, bo umknie nam coś ważnego, gdy nie będziemy obserwować jej twarzy. Flamenco wyraża emocje, a wiadomo, że najpełniej malują się na twarzach.
Flamenco jest głębsze niż wszystkie studnie i morza otaczające świat. Jest prawie nieskończone. Przychodzi z pierwszym szlochem i pierwszym pocałunkiem – jak powiedział F. G. Lorca. Głos solisty jest przejmujący, zmienny, niemal drżący, słychać w nim echo śpiewnych modlitw i pieśni wywodzących się z od ludności iberorzymskiej. Taniec mogli przynieść cyganie, i to nawet by nie dziwiło – wiele flamenco mówi o bólu, ale nie mniej o miłości, a przecież
miłość to cygańskie dziecię – jak zauważyła sama Carmen z opery Bizet’a… I stukot obcasów o drewniany podest, twardy, rytmiczny. Nim tancerz wejdzie na
tablao, musi poczuć rytm. Wprowadza się niemal w trans, zamyka oczy, wyklaskuje go lub pstryka palcami. Potem wkracza na scenę nagle, jak zjawa, bo ludzie przecież nie mogą się tak szybko poruszać… W jednej chwili pot wychodzi im na skronie, wraz z całą duszą, i wtedy widać, że tym tańcem mogą oddać wszystko, gniew, radość, żal, smutek. I choć jest to wielki wysiłek, przychodzi im z niebywałą łatwością. Trudno pozostać obojętnym…
Pokaz numer dwa.
Tłum, trudno dostrzec tancerkę, jeszcze trudniej dotrzeć do baru. W końcu znajdujemy kawałek pustej ławki gdzieś na końcu sali, skąd w nieregularnych odstępach czasu można dostrzec fragmenty szybko poruszającej się kobiety. Gdy tylko pokaz się kończy, część ludzi wychodzi, można przedrzeć się do przodu, w nadziei, że tancerka powróci. Tak też się stało, powróciła na deski pomalowanego brunatną, łuszczącą się farbą
tablao, przy akompaniamencie śpiewaka o wątpliwym talencie i domorosłego gitarzysty. Do stolików wędrowały kolejne piwa, wszyscy kiwali głowami z uznaniem, robili zdjęcia, rozmawiali i śmiali się, spoglądając raz po raz na tancerkę. Flamenco było tu tłem, lecz nie było najważniejsze. Dużo młodzieży, większość zgromadzonych stanowili turyści, jednak atmosfera była raczej naturalna, było w niej jeszcze trochę tej ludycznej radości i swobody, z której wszak flamenco się wywodzi...