Geoblog.pl    migot    Podróże    Wspomnienia z Półwyspu Iberyjskiego (2008)    Lisbon Story cz. I
Zwiń mapę
2008
20
sie

Lisbon Story cz. I

 
Portugal
Portugal, Lisbon
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1891 km
 
Siedząc na środku Praça do Comercio, tuż koło pomnika króla Józefa I, przyglądaliśmy się życiu najbardziej oddalonej od Polski stolicy europejskiej. Czekaliśmy na Jorge’a. Przed Łukiem Zwycięstwa przejeżdżały co chwilę słynne, żółte tramwaje, a słońce chyliło się ku zachodowi. Podszedł do nas szemrany mężczyzna. Mierzy nas wzrokiem oceniając czy będziemy zainteresowani jego towarem, pochyla się lekko ku nam z miną najwyższej konspiracji i wykonując charakterystyczny gest dłonią mamrocze: „Szyszy”? Nie - kręcimy głową – nie chcemy haszyszu ani marihuany. Spoglądamy na spokojne wody zatoki – ten prawdziwy salon Lizbony tylko z trzech stron ograniczony jest budynkami, rzucającymi wówczas długie cienie na jego płytę. Czwarty bok otwarty jest na uchodzący malowniczą zatoką Tag.

Sprawa od początku była dziwna: planowaliśmy się zatrzymać u Sary – która ma w rzeczywistości na imię Ana, lecz woli by nazywano ja Sara, - i która rok wcześniej była moim gościem, wraz ze swoim parterem Jorge’m i kuzynką, również Sarą. Wykupili railpass po Europie, i na jeden krótki dzień miesięcznej podróży zatrzymali się w Krakowie. Już będąc w Lizbonie otrzymaliśmy wiadomość, że jednak niestety, ale Sara jest na wakacjach. Już byliśmy w biurze informacji turystycznej z namiarem na kemping, ale sama nie wiem jak to w końcu wyszło, że teraz ostatecznie czekaliśmy na jej chłopaka, i przez 3 dni zostaliśmy u niej, w Bareiro.
Bareiro, było nieciekawym – jak zawsze podkreślała nasza gospodyni - miasteczkiem położonym po drugiej stronie zatoki. Najszybszą drogą dotarcia do niego była podróż kursującym po Tagu promem. Tysiące ludzi codziennie w ten sposób docierało do pracy z kilku położonych w pobliżu miejscowości. Podróż była szybka, wygodna, i kończyła się tuż obok Praça do Comercio, a więc w samym sercu Lizbony. Tak więc i my codziennie dopływaliśmy do Lizbony, i od tego placu zaczynaliśmy układać naszą Lizbońską Opowieść.

Nie mogę powiedzieć, by stolica Portugalii uwiodła mnie tak jak jej konkurentka z północy – Porto. A właściwie – nie uwiodła mnie od razu. Nie mniej miasto ma ten cenny element zwany czasem atmosferą, który sprawia, że nie jest się wobec niego obojętnym.
Żółte, rozklekotane tramwaje mkną stromymi uliczkami, wyłaniają się zza winkli ni stąd ni zowąd, nic nie robiąc sobie ze swojego dostojnego wieku - tak, że trzeba przed nimi uskakiwać. Fałszywi sprzedawcy okularów rozprowadzają haszysz przy jakimś milczącym przyzwoleniu policji, pełno jest turystów i studentów, multikulturowej i kolorowej młodzieży, drobnych cwaniaczków i naciągaczy, którzy pobierają niewielkie opłaty za „dobrowolne” wskazanie miejsca parkingowego. Najstarsza dzielnica - Alfama, – choć gdzie niegdzie już odrestaurowana, trochę jakoś tak zadbana w miejscach gdzie mogą przebywać turyści – wciąż wabi amatorów specyficznej atmosfery starości odrapanymi kamienicami, ambiwalentnym urokiem ciemnych zaułków, przyciąga wspomnieniem bohemy, a w jej przeróżnej klasy lokalach słychać wieczorami dźwięki rzewnego, mniej lub bardziej komercjalnego fado.

Powitanie było niezwykle sympatyczne, biorąc pod uwagę niedomówienia owego dnia. Miałam nieodparte wrażenie, że Jorge wyszczuplał. Skończył już studia, w czasie trwania naszej pierwszej przeprawy promowej nowoczesnym, klimatyzowanym i całkowicie zamkniętym statkiem (jedyny kontakty ze światem zapewniały uchylane tylko w niewielkim stopniu, częściowo o mlecznych lub przyciemnianych szybach okna) opowiadał o nowej pracy – coś związanego z branżą filmową. Prom nieznacznie kołysał się na spokojnych falach Tagu zdradzając, że nie jesteśmy na lądzie. Zmęczeni ludzie wracając z pracy rozsiedli się wygodnie w przypominających kinową salę rzędach foteli. Część czytała gazety, większość spała.
Sara nie zmieniła się wcale. Dalej była tak przeraźliwie chuda, wysoka, z niesfornymi, rudawymi lokami okalającymi jej jasną, piegowatą twarz. Ulokowała nas w sypialni swojej matki, która z kolei przeniosła się do pokoju nieobecnego syna – dzięki temu miłemu gestowi na kilka kolejnych nocy znów mogliśmy rozkoszować się wygodami najlepszego, czworonożnego przyjaciela człowieka, czyli łóżka. Sara wciąż studiowała, miała więc teraz wakacje. Większość dnia przesypiała, wieczorami wychodziła ze znajomymi, do których dołączał po powrocie z pracy także Jorge. Przez te kilka dni również staliśmy się członkami tych wieczornych wypadów, by kosztować ich sposobu na życie.

Sara urodziła się i wychowała w Bareiro. Tu było jej przedszkole, tam szkoła. Tu ma przyjaciół, rodzinę. I choć jak mówiła to było zupełnie nieciekawe, nudne i brzydkie miasto nie chciałaby mieszkać w Lizbonie. Bo jest zbyt tłoczna, głośna, droga. Za to lubiła patrzeć na światła stolicy położonej po drugiej stronie tej niby-zatoki. Choć wiał chłodny wiatr, i „ciągnęło” od wody, grupka przyjaciół stała przy barierkach oddzielających deptak od zaśmieconej i zaniedbanej plaży.
Lecz nie tu toczy się życie nocne – tylko przy nielicznych, zamykanych koło północy barach. W środku jest niewielu gości, zaledwie kilka bywalców obserwujących mecz w telewizji. Gospodyni zna wszystkich, serwuje przed północą stawiające na nogi espresso i piwo – zarówno lane jak i na wynos – w litrowych butelkach, wraz z plastikowymi kubeczkami. Wszyscy się zresztą znają, co ma specyficzny, małomiasteczkowy urok – możliwe, że nieco inny od polskiej małomiasteczkowości. Po godzinie dziesiątej, bez wcześniejszych ustaleń, rówieśnicy Sary pojawiają się przed knajpką, rozsiadają na chodnikach po obu stronach ulic, tylko czasami wstając, gdy jakiś większy samochód stara się przejechać. Noc jest przyjemna, dość ciepła. Poznajemy masę ludzi, sympatycznych, uśmiechniętych. Większość mówi całkiem nieźle po angielsku. Skręcają jointy lub palą zwykłe papierosy, piją nabyte przed zamknięciem lokalu piwa i dobrze się bawią – a my razem z nimi.

Tak wyglądały zwykle wieczory, zaś dzień rozpoczynaliśmy na stacji promów, które w godzinach porannych kursowały co 10 minut. Przed budynkiem stacji stała mała budka, z ladą i niewielkim daszkiem. Serwowano w niej płyn, bez którego chyba nikt by w Portugalii nie przeżył – kawę. W budce pracowały dwie kobiety. Jedna układała rządki talerzyków na wąskim blacie, każdy z serwetką, łyżeczką i torebką cukru, gotowe by błyskawicznie położyć na nim filiżaneczkę aromatycznego espresso, gdy tylko pojawi się spóźniony na najbliższy statek klient. Druga zmywała piętrzące się w dwukomorowym zlewie góry owych małych, fajansowych filiżaneczek i talerzyków. Kawa była oczywiście pyszna, bo trudno o kiepską w tym kraju – zwłaszcza dla naszego polskiego, nie wyrafinowanego podniebienia. Długo zastanawiałam się, co tak mnie zafascynowało w tym stoisku – tak typowym dla Portugalii. Były to owe góry białych filiżanek. Coś nie do pomyślenia dla mieszkańca kraju szalejącego Sanepidu. Kawa w budce na ulicy – pewnie, ale w papierowym kubeczku. Jednak nie tu, w kraju o takiej tradycji kawiarnianej i kawowej zwłaszcza. Choć Portugalczykom - choć niezwykle rzadko - może się gdzieś spieszyć, to zawsze będzie ta chwila by przystanąć, i wypić łyk powszedniego jak woda i koniecznego jak powietrze, a przede wszystkim śmiesznie taniego, czarnego eliksiru.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (5)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
migot
Magdalena M
zwiedziła 22.5% świata (45 państw)
Zasoby: 485 wpisów485 1511 komentarzy1511 10632 zdjęcia10632 5 plików multimedialnych5