Słońce dopiero leniwie wschodziło nad Santiago i opadały nocne mgły, gdy niewiele po 9 rano wyruszyliśmy miastu na spotkanie. Małe uliczki, niskie białe domki, granitowe odrzwia, nadproża i obramowania drzwi, zielone okiennice. Jakże inna jest Galicja od pozostałych części Hiszpanii. To ciekawe, i może nie tak oczywiste, że Kastylijskie domki nie mają mchów na ścianach. Słońce wypala wszystko. Galicja jest inna, życie wciska się w drobne szczeliny, atmosfera, zwłaszcza o poranku, jest rześka i chłodna. Nawet w środku lata czuć wilgoć w powietrzu. W kilka minut dochodzimy od strony Rua das Hortas na niemal pusty o tej porze Plaza do Obradorio. Po lewej stronie mieliśmy Hostal dos Reis Catolicos, który choć teraz jest luksusowym paradorem (zabytkową budowla, klasztor, zamek, przekształcony w elegancki ośrodek turystyczny o najwyższym standardzie), może być uznany za najstarszy hotel świata, gdyż był wybudowany z rozkazu Królów Katolickich, jako schronisko dla pielgrzymów. Po naszej prawej stronie Colegio de San Xerome, teraz siedziba rektoratu uniwersytetu Santiago, niegdyś bursa dla najbiedniejszych studentów. Za nami był Pazo Raixoi – obecna siedziba rządu autonomicznego regionu Galicji, zaś na wprost nas ukazał się jeden z najwspanialszych widoków, jakie mieliśmy zobaczyć w czasie naszej podróży.
Nie trzeba innych słów: katedra w Santiago de Compostela jest po prostu piękna. Jakby świadomość emocji tych wszystkich, co byli tu przed nami, którzy wędrowali tu miesiącami, którzy dotarłszy tu skonali z wycieńczenia, tych co przeżyli duchową przemianie ale też tych co przeszli tylko ostatnie 100 kilometrów – czyniła ją jeszcze piękniejszą. Nawet dla nas, profanów, którzy przyjechali tu autobusem.
Olbrzymi plac dzieliliśmy tylko z małymi grupkami skautów, i innymi nielicznymi pielgrzymami, którzy wstali wcześnie, by celebrować we względnym spokoju tę szczególną chwilę Dotarcia Do Celu. Tego dnia jeszcze wiele razy przechodziliśmy przez Plaza do Obradorio, który z godziny na godzinę stawał się coraz bardziej zatłoczony, nie sposób go omijać błądząc po drogach starówki Santiago; obserwowaliśmy jak w ciągu dnia (ale też i nocy) zmienia wygląd barokowa, misterna fasada. Jednak to późniejsze zdziwienie, które przychodziło z każdym odkrytym detalem nie może się równać z tym pierwszym zachwytem, gdy stanęliśmy u kresu pierwszego szlaku kulturowego Europy i jednego z najstarszych miejsc chrześcijańskich peregrynacji. Fasada została dodana w XVIII wieku, przysłaniając wcześniejszą, romańską – której portyk jest uważany za jedno ze szczytowych osiągnięć rzeźby romańskiej, i który wciąż można oglądać – barokowa fasada tylko ją przysłania. Być może gdzieś indziej ta katedra nie robiłaby takiego wrażenia - pomijając wymiar duchowy - być może natłok postaci, putt i girland budziłby zniechęcenie, być może nie różniłaby się od setek innych. Ale tutaj, w Galicji, budynki żyją. Piękne zdobienia, pokryte są zielonymi mchami, żółtymi, pomarańczowymi i różowymi porostami, chłodny granit mieni się wieloma barwami nie tylko w zależności od pogody i pory dnia. Na gzymsach zachodzi sukcesja pierwotna, swoje drobne korzenie wciskają między wiekowe mury skarłowaciałe trawy i kwiaty, ba, nawet krzewy.
To jednak nie była jeszcze pora, by wejść do środka. Jak wszystko w Hiszpanii, także Katedra otwierana jest stosunkowo późno. Spacerowaliśmy budzącą się do życia Rua do Vilar, jedną z najbardziej charakterystycznych ulic Starego Miasta. Pod chroniącymi od deszczu arkadami - który jest dość częstym zjawiskiem w Galicji - mijaliśmy niewielu ludzi. Trafiliśmy do niewielkiej, przeciętnie urządzonej, ale przytulnej kawiarni. Tak, tu wreszcie dostałam moje churros. Dwa tygodnie musiałam na to czekać, aż w końcu, w akompaniamencie dwóch filiżanek gorącej, bardzo mlecznej czekolady, dostaliśmy talerz lekko przyprószonych cukrem, poskręcanych i cienkich, tłustych churros. Typowe jest przyrównywanie ich do pączków, choć nie jest wcale tak trafne. Nie wszystkim przypadają do gustu - rozumiem, że oka tłuszczu pływające w czekoladzie (wedle obyczaju churros należy zanurzyć w czekoladzie i w takiej formie spożywać) mogą zniechęcać. Tak czy inaczej, mnie moja intuicja nie zawiodła – tak często jak tylko mogłam stosowałam tę formę śniadania, a churros stało się jednym z moich ulubionych hiszpańskich wspomnień.
Wreszcie przyszedł czas na poznanie katedry od środka - wewnątrz zachowała większość romańskich cech. Mimo złota, ciągle jest dość surowa. Wybudowana jako kościół pielgrzymkowy, była na tyle obszerna, by nie tylko gościć przybyszów podczas modlitwy, ale również dać im dach nad głową. Dalej wisi słynna, wielka kadzielnica, którą w ruch wprawia siedmiu chłopa, a która oprócz znaczenia w obrzędzie religijnym miała całkiem praktyczne, dezynfekujące zadanie.
Bez wątpienia, w czasach kryzysu wiary, trudno znaleźć w Europie Zachodniej równie wypełniony kościół. Wypełniony wiernymi, nie turystami.
Wieczorem mieliśmy okazję wreszcie poznać bliżej Marcosa. Wraz z jego kolejnym gościem, tajwańczykiem Willy’m, wyruszyliśmy odkryć Santiago od zgoła odmiennej strony, niż za dnia. Willy był bardzo sympatyczny, również podróżował po Hiszpanii, i choć nie był typowym backpackersem – gdyż miał walizkę – jego budżet był znacznie mniejszy od naszego.
Galicja słynie z wybornych owoców morza, są podobno najlepsze w całym kraju. Mimo osobistych obiekcji, nie wypada nie spróbować. Sztandarowym daniem regionu jest pulpo a la galega, ośmiornica po galisyjsku. Tak, chcieliśmy spróbować słynnej pulpo. Marcos wziął nas do przyjemnego lokalu, w centrum, przy jednej z głównych ulic. Nocą chyba wszyscy z Plaza do Obradorio przenieśli się właśnie tutaj, na niezbyt szerokiej ulicy przedzieraliśmy się przez tłumy ludzi, z wystaw restauracji groźnie łypały wszelkiego rodzaju na wpół żywe kraby, ryby, kałamarnice, krewetki i rzecz jasna, ośmiornice.
Widziałam obawę w oczach Willy’ego – tu pewnie jest dość drogo… Marcos popatrzył, jakby nie zrozumiał sugestii, wzruszył ramionami. – Zwyczajnie. Po chwili zreflektował się i szeroko uśmiechnął – no problem, przecież jesteście moimi gośćmi!
Na nasz stół trafiła Estrella Galicia, w czterech kuflach (kufle to za dużo powiedziane, dziwny naród gdzie piwo pijają w kieliszkach na niskich nóżkach, a wino zwykli w szklankach, od czasu gdy osławiony porrón jest już głównie atrakcją turystyczną). Marcos objął opiekę nad menu i zamawiał różne regionalne specjalności, byśmy mogli poznać Galicję od kuchni. Pierwszy był talerz małych, zielonych papryczek, z których ogromna większość jest słodka, (choć raz na czas zdarza się całkiem ostra), smażonych w głębokim oleju. Całkiem niedaleko, przy ujściu rzeki Padron, zapoczątkowano uprawy tych warzyw. Stąd rozprzestrzeniły się na całą Hiszpanię, i od pierwszego gryza ani trochę mnie to nie dziwi… Tak żałuję, że nie można ich dostać w Polskich sklepach, bo nic tak nie smakuje do piwa. Pimientos de Padrón – bo tak brzmi pełna nazwa tego dania, należącego do bogatej rodziny tapas, jako koronny przykład triumfu Hiszpańskiej, kulinarnej prostoty. Następnie wielkie wejście pulpo a la galega. Rozgotowane, różowe macki pływały w resztkach oleju, na drewnianej desce, posypane czerwoną papryką. Trzymamy fason, uśmiech nie znika z twarzy. Marcos spogląda na deskę i zaczyna tłumaczyć kelnerce, że nie o to mu chodziło, że chciał ośmiornicę przyrządzoną w inny sposób. Trochę mi było przykro, w końcu specjał to specjał, ale odetchnęłam z ulgą. Po chwili przywędrował kolejny talerz, tym razem wyglądający znacznie bardziej apetycznie, z przysmażonymi ziemniakami i małymi skwarkami, w których ledwie można było rozpoznać coś, co kiedyś musiało być macką. Wszystko w pomarańczowy od papryki oleju i doprawione kilkoma kroplami octu balsamicznego. Tym razem nie musiałam nic udawać, danie było pyszne. Myślę, że spragnionym nowych doznań, a nie przekonanym bezwarunkowo do owoców morza, można spokojnie polecić pulpo a la plancha. Na deser próbowaliśmy jeszcze ciasta, przypominającego nieco nasz sernik i ruszyliśmy w dalszą drogę po kilku kolejnych barach, gdyż jak wiadomo – Hiszpanie nie potrafią osiąść. Przy kolejnych Estrellach mój hiszpański uległ znacznej poprawie, co cieszyło Marcosa, gdyż czuł misję krzewienia tego języka.
Galicja to kolejny region autonomiczny, który bardzo autonomię sobie ceni, i choć nigdy nie prezentował bardziej znaczących czy spektakularnych dążeń niepodległościowych, od dłuższego czasu obserwuje się restaurację starej kultury, języka a nawet przepełnionych magią wierzeń. Zastanawiałam się jak do tego wszystkiego stosunkuje się Marcos.
-Umiesz Galicyjski, prawda? – zapytałam, by zacząć rozmowę.
-Umiem. Jest podobny do Portugalskiego, trudno to wytłumaczyć. Zresztą jak jedziecie do Portugalii to zobaczycie, o co mi chodzi.
-A czujesz się Galicyjczykiem? Bo podróżując po Hiszpanii często spotykaliśmy się z silnym przywiązaniem do regionu, zwłaszcza wśród Basków, Katalończyków…
- Marcos to Marcos – przerwał mi – jestem, kim jestem, i nie ma znaczenia skąd pochodzę. Bez względu na język, jakim mówię i moje pochodzenie. Zresztą język jest po to by łączyć, a nie dzielić.
- A oni? Jednak czują się związani ze swoimi małymi ojczyznami…
- Oni to robią dla pieniędzy – znów bezceremonialnie wszedł mi w słowo – Północ jest bogata w Hiszpanii, nie to, co południe, Andaluzja, Murcja, Extremadura. Północne regiony chcą mieć więcej pieniędzy dla siebie, tak naprawdę dlatego dążą do większej niezależności...
Wygląda na to, że Hiszpania jest bardziej podzielona, i na większej ilości płaszczyzn niż przypuszczałam.
Późną nocą wracaliśmy przez znów opustoszały Plaza do Obradorio. Fasada świątyni była bielsza niż za dnia, kontrastowała z ciemnogranatowym, rozgwieżdżonym niebem. Według legendy szczątki świętego Jakuba dotarły do Galicyjskich brzegów na magicznej barce, płynąc z samej Jerozolimy – gdzie ścięto apostoła z rozkazu Heroda Agryppy. Ostatecznie święty miał zostać pochowany przez wiernych uczniów, którzy przewieźli ciało z brzegu morza w głąb lądu - tam gdzie zaprowadziły ich najjaśniejsze gwiazdy. W miejscu tym, zwanym Gwiezdnym Polem, czyli Campus Stellae, wkrótce wyrosło piękne miasto, które już następnego ranka przyszło nam opuścić...