Tuż za miastem położony jest czynny klasztor Kartuzów – Cartuja de Miraflores. Z racji obowiązującej klauzuli, która m. in. zabrania mnichom kontaktu z ludźmi z zewnątrz, można odwiedzać go tylko o ściśle określonych, dziwacznych godzinach, a i tak otrzymamy jedynie dostęp do kaplicy i kilku mniejszych sal. Wchodząc napotykamy na starszego mężczyznę, który z uśmiechem bierze pieczątkę i wyciąga rękę jakby czegoś od nas oczekiwał. Wziął nas za pielgrzymów, i chce podpić nasz Credencial (dokument pielgrzyma uprawniający m. in. do darmowych noclegów, w którym zbiera się pieczątki z wybranych schronisk, miejsc kultu itd.).
– Niestety – przecząco kręcimy głowami – Nie jesteśmy pielgrzymami.. Jesteśmy… - No właśnie, kim byliśmy w tym miejscu? –Jesteśmy turystami, przyszliśmy tylko zobaczyć.
Mężczyzna był wyraźnie zdziwiony, chyba niewielu turystów tu dociera, Cyd w sercu miasta im w zupełności wystarcza.
Po środku względnie skromnej nawy głównej o bogatym ołtarzu zwraca uwagę przedziwna konstrukcja, niezwykły grobowiec w kształcie gwiazdy. Nie sposób ocenić w całości kunsztu wykonania, byłoby to możliwe chyba tylko unosząc się kilka metrów ponad uśpionymi, alabastrowymi twarzami Juana II i Izabeli Portugalskiej. Juan był jednym z najgorszych królów, jakich miała Kastylia. Nie przejawiał talentu politycznego, w swoich rządach nieporadny, trudno powiedzieć by w ogóle panował. Był uzależniony od swoich doradców i dworu, choć chorowity, oddawał się polowaniom i turniejom, szanował i wspierał sztukę, otaczał się utalentowanymi pisarzami swojej epoki i chyba nawet nie chciał dostrzec, że rzeczywistą władzę sprawował Alvaro de Luna, jego bliski przyjaciel i faworyt. Jego drugą żona (po Marii Aragońskiej, z którą miał czworo dzieci, z czego w naszej historii pojawi się jedynie niejaki Henryk IV zwany Bezsilnym), Izabela Portugalska, była znacznie od niego młodsza. Mimo to, nie można odmówić związkowi uczucia, którego owoce były znacznie bardziej utalentowane i skuteczne w zakresie rządów: mowa tu o Alfonsie, księciu Aragonii (który również spoczywa w tymże klasztorze) oraz, a jakże, Izabeli Kastylijskiej. Przyszła Izabela I Katolicka talent ów musiała widocznie odziedziczyć po matce, Izabeli Portugalskiej, która to zaprowadziła pewien ład na dworze Juana. Po długotrwałych staraniach, i nie bez tylko kobietom znanych środków, przyczyniła się do ukrócenia rządów wspomnianego wcześniej, bezczelnego Alvara de Luny. Jego głowa, z nie do końca dobrowolnego rozkazu króla, potoczyła się na bruk Valladoid w 1453 roku.
Wychodząc z murów klasztoru czuje się pewien niedosyt. Chce się wspiąć na palce, i zajrzeć ponad kamiennym murem do klasztornego ogrodu. By choć kątem oka dostrzec rąbek białego kaptura, by usłyszeć szelest sztywnej tkaniny. Ale to byłoby niewłaściwe, to byłoby pogwałcenie nie tylko elementarnych zasad, ale przede wszystkim profanacja trudnego, kartuskiego powołania.
Opuściliśmy więc wzgórze na którym stoi klasztor, i udaliśmy się z powrotem do miasta. Wygląda na to, że kartuskich mnichów dane nam będzie zobaczyć już tylko na płótnach Francisco de Zurbarana; a nie da się uniknąć fascynacji tym malarzem będąc w Hiszpanii.
Na to nazwisko zwróciłam uwagę czytając książkę Ceese’a Nootebooma. Ten holenderski poeta i prozaik, który za drugą ojczyznę wybrał sobie właśnie Hiszpanię, swoją miłość ubierał latami w słowa, spisując wspomnienia z wielu samotnych wypraw do tego kraju. „Drogi do Santiago” bo taki nosi tytuł ich zbiór, nie mówią tylko o Camino. Wręcz wcale. Ale będąc w Hiszpanii łatwo zrozumieć, że prawie każda z obranych w niej ścieżek może zaprowadzić nas do Santiago…
Tak to się już dzieje, że przeczytawszy coś, co niezwykle pasuje do naszych odczuć odnoście danego tematu, czasem trudno już nam nawet myśleć innymi słowami o tymże temacie. A co dopiero się wypowiadać. Tak też trafne komentarze Nootebooma przylgnęły do wielu moich hiszpańskich wspomnień:
Może moim przeznaczeniem było lubić dzieła Zurbarana, a może lubię je również z wręcz przeciwnego powodu, choć coś takiego prawdopodobnie nie istnieje. (…) Zakonnicy. Zurbaran namalował ich więcej niż ktokolwiek: białych, szarych, brązowych, czarnych. Niektóre zakony tymczasem zniknęły, inne wciąż istnieją i noszą habity takie jak przedstawione na tych obrazach.
Tak więc jeszcze istnieją, choć stali się prawie nie widoczni i rzadko widuje się ich w naturze. Ale jeśli się ich spotyka, ich strój wygląda tak jak na obrazach Zurbarana. Nic dodać, nic ująć. Habity, kaptury, szkaplerzne (narzuty) są niejednokrotnie uszyte z grubego materiału: w klasztorach często jest zimno. Pisząc to czuję tę szorstką, sparciałą tkaninę, pamiętam ten dotyk jeszcze z czasów szkolnych. Czuje go również, patrząc na obraz Zurbarana. Synestezja. -"Drogi do Santiago" Cees Nooteboom
Tak się stało, że przed wyjazdem z Burgos wreszcie znaleźliśmy czas na pierwszą, hiszpańską kawę (wtedy jeszcze nie byłam takim zatwardziałym kawoszem, teraz by 2 tygodniowe opóźnienie nie przeszło...). W małym, spokojnym lokalu, zabijając nudę wczesnego popołudnia, sączyliśmy aromatyczny trunek. Małe, niebieskie torebki z cukrem przedstawiały murzynka i miały napis Cartuja. Chyba lokalna produkcja. Na ziemi, tuż przy barze piętrzyły się stosy brudnych chusteczek i pomiętych serwetek, innych podobnych naszej torebek po cukrze, okruszki, niedopałki papierosów. To w pełni normalne w Hiszpanii. Podstarzały barman rozczarował mnie uświadamiając, że słynne
cholotate con churros, rodzaj podłużnego ciasta smażonego w głębokim oleju, trochę przypominający pączki, podawany z filiżanką gorącej czekolady na śniadanie, jest, i owszem, ale tylko w godzinach porannych. Prócz starszego mężczyzny, który zatrzymał się na lampkę białego wina, byliśmy jedynymi gośćmi. Czas ciągnął się niemiłosiernie, praktycznie wszystkie sklepy, kafejki internetowe, większość lokali, kościoły - były zamknięte. Popada się w jakiś letarg, gdy oślepia nas południowe słońce, odbite od jasnych, kamiennych ścian, brukowanych uliczek. To właśnie jest sjesta.