Tłoczno, głośno, turystycznie i niebezpiecznie. Wąskie, średniowieczne uliczki i szerokie deptaki pełne są szaleńców i złodziei. Szturmowane przez miliony turystów rocznie, którzy pragną zakochać się w magii katalońskiego modernizmu. Choć to wymaga nie tylko czasu i pieniędzy, ale i cierpliwości – zwłaszcza w szczycie sezonu. Cóż, Barcelona nie zachwyca w takich warunkach, raczej męczy.
Było już całkiem ciemno, gdy Jordi zamówił trzy Estrelle w jednej z kawiarni pod arkadami Plaza Real:
-Kiedyś to było jedno z najniebezpieczniejszych miejsc Barcelony. Napady z bronią w ręku, pobicia… Ale teraz to…
¿Como ce dice? Jak to się mówi? Wyczyścili.
Jordi miał około 36 lat i był archeologiem wynajmującym mieszkanie w jednej z kamienic Sabadell – obecnie sypialni Barcelony, kiedyś miejscowości znanej z przemysłu tekstylnego. Jak to w sierpniu, w mieszkaniu bez klimatyzacji było niezwykle gorąco, co przybawiło naszego gospodarza o manię ciągłego sprawdzania temperatury. Upały sięgające późną nocą 30 stopni oraz klimat nadmorskich miejscowości, charakteryzujący się znacznie podwyższoną wilgotnością powietrza sprawiały, że lepki bezduch wieczoru sprzyjał bezsenności – a co za tym idzie przeciągającym się do godzin porannych rozmowom nad kolejnymi Estrellami lub szklankami miejscowego wina (w dosłownym tego słowa znaczeniu – winnice położone były tuż przy torach podmiejskiej kolejki łączącej Sabadell z Barceloną).
O Jordim można było wiele powiedzieć – na przykład, że cenił Gwiezdne Wojny nie mniej niż Homera. Albo, że darzył szczególnymi względami epokę brązu i whisky. Nie wyobrażam go sobie bez Lake’ów Strike’ów ani pewnej rzucającej się w oczy samotności. Bez większych niż te z koniecznej przyzwoitości wyrzutów sumienia cały czas przeznaczony na poznanie stolicy Katalonii rezydowaliśmy na jego kanapie (host z CouchSurfingu).
Zresztą Jordi był nie tylko świetnym gospodarzem i rozmówcą, ale także bezcennym przewodnikiem po Barcelonie – z pasją opowiadał o czasach chwały niepodległej Katalonii i jej władców, (bo bez wątpienia o wiele bardziej był Katalończykiem niż Hiszpanem), ostatnich pałacach królewskich, wielkich katedrach, wskazywał dawne granice miasta, stare szlaki oraz ulicę, przy której Pablo Picasso stał się mężczyzną i skąd czerpał inspirację dla swojego najbardziej znanego dzieła… Pokazywał miejsca znane turystom i takie, do których się nie zapuszczają, próbował odnajdywać lokale z czasów studenckich, choć często znajdował tam coś zupełnie innego, opowiadał o górnej i durnej młodości - gdzieś pod palmami na podejrzanych skwerach, prowadząc uliczkami na które obecnie przeniosły się Panny z Awiniońskiej – czyli właśnie tam, gdzie Barcelona odkrywa oblicze znane z filmów Almodóvara. Jak na archeologa przystało był bardziej przywiązany do przeszłości niż chwili obecnej, więc wiele jego zdań zaczynało się od: „W 1992 byłem tutaj ostatnio z…” Czasem tylko uśmiechał się z zakłopotaniem uświadamiając sobie, że my mieliśmy wtedy zaledwie po kilka lat – było, nie było, dzieliła nas różnica przynajmniej jednego pokolenia.
Z tych czy innych przyczyn nie do końca orientował się, jaka sytuacja polityczna panuje obecnie w Polsce – czasy jego młodzieńczego zainteresowania areną międzynarodową musiały sięgać zaledwie do upadku muru berlińskiego. Z niepewnością i kulawą uprzejmością osoby bądź, co bądź wykształconej, której brakuje elementarnych informacji zapytał:
- Ale wy macie w Polsce demokrację, prawda?
Nie mniej, był bardzo otwarty na wszelkie opowieści z tego odległego kraju, z którym kojarzyła mu się tylko wódka, Jaruzelski i Wałęsa. I twin brathers Kaczyńscy, oczywiście.
Łatwo zgubić się w plątaninie wąskich uliczek. Jeśli nie kontroluje się swojego położenia, można niepostrzeżenie zboczyć z eleganckich i turystycznych okolic w te mniej reprezentatywne, i niestety również mniej bezpieczne, trafić w świat wysokich, zaniedbanych kamienic dzielnic etnicznych, uliczek pełnych Wietnamczyków, Koreańczyków i Pakistańczyków, gdzie wielobarwne sznury prania krzyżują się nad głowami, a dzieciaki w kolorowych getrach z zainteresowaniem przyglądają się przybyszom. I całkiem mi się to podobało – w końcu miasta powinno się poznawać od tych bardziej codziennych stron, właśnie od podwórka. Ale lepiej nie wypuszczać się tam bez przewodnika (dla nas doskonałym był nasz gospodarz). Gdy jeszcze przed wieczornym zmierzchem szliśmy zatłoczoną ulicą wbiegła między nas młoda dziewczyna chcąc się ukryć – zakryła twarz chustą i z przerażeniem spoglądała w jakiś punkt nieco za naszymi plecami – był to zakrwawiony, pijany, młody mężczyzna w garniturze, krzyczący coś w niezrozumiałym dla nas języku. Wygrażał całemu światu pięściami i chwiejąc mocno na nogach podbierał napotkane narożniki budynków. Jordi osłonił dziewczynę, tak szliśmy przez chwilę aż kiwnęła nam głową i wbiegła do bramy jednej z kamienic. Już jej więcej nie widzieliśmy.
Gdy po całodziennym zwiedzaniu umawialiśmy się z Jordim w murach Barri Gotic pokazywał nam dzielnice, które pamiętał z czasów studiów, lub mniej i bardziej znane zabytki katalońskiego gotyku – który znacznie różni się od strzelistych i smukłych budowli znanych z Niemiec i Francji. Olbrzymi napływ wszelkiej myśli do Hiszpanii z pozostałych części Europy, toczący się od wieków szlakiem Camino de Santiago, zdaje się ominął Barcelonę. Potężne, ciężkie mury katedr przejawiają silnie romański charakter. Monumentalne budowle, ze stosunkowo niewielkimi oknami, ale barwnymi rozetami i witrażami - przygniatały swoim ciężarem – tak bardzo różniły się od lekkich katedr światła. Zachwyca mnie do dziś ta katalońska prostota, ta szczerość kamienia, który nie potrzebował innych ozdób nad samego siebie.