Przebieg: Kilka postojów, wietrznie, zimno, twardo – nie dają odpoczynku, bo tu nie chodzi tylko o zmęczenie, lecz o brak techniki, doświadczenia. Ostatni, około 4 rano – godzina na skalnej półce, dogoniły nas dwie inne grupy wspinaczy – ktoś potrącił jeden z wielu kamieni, rozpędzony trafia prosto w moją głowę… O 5 zaczynamy „podejście szczytowe”, do krawędzi krateru – za każdym razem, gdy pytamy czy to blisko, odpowiedź jest taka sama: tak, tak, już tutaj. Co 5 minut… Gdyby szczerze odpowiedzieli że to godzina, można by racjonalnie rozłożyć siły, a tak, po każdym podciągnięciu nowe rozczarowanie… Po ponad godzinie, o brzasku, dochodzimy prawie pod krawędź krateru – gdy zrobiło się jasno i zobaczyłam gdzie jestem, jeden zły krok i można lecieć kilkanaście metrów w dół... To było za wiele – wcisnęłam się w zbocze i nie ruszyłam się ani o krok, choć zostało mi może 50 metrów do szczytu. Tym razem nie uwierzyłam, że to „już tutaj” – a szkoda… Michał dzielnie poszedł na górę zrobić zdjęcia krateru, i tyle go widziałam. Potem rozpoczęło się trwające wieczność zejście… Zsuwaliśmy się na plecach, na tyłkach, na czworakach, najpierw po stromej ścianie a potem po niekończącym się piachu, w wąskich przesmykach wyżłobionych w ścieżkach lawy. Co rusz wywracając się, kolana ledwo to wytrzymują, mięsnie drżą. Wszystkie skały pokrywa niewielka warstwa tego pyłu, więc nigdy nie wiadomo czy trafimy na miękka nieckę czy na skałę, z której przyjdzie się nam ześlizgnąć w najlepszym wypadku na pośladkach. Jedynie widok jest wspaniały, zachwycająca Dolina Ryftowa – ale nic nie było warte takiego wysiłku… Zwykle schodzi się około 2 godziny, nam zajęło to ponad 4. Ostatni land cruiser, który mógł nas zabrać do wioski odjechał, - przed nami 15 kilometrów powrotu. Gdybyśmy zeszli tak jak wszyscy byłby to spacer w porannym słońcu, jednak z naszym tempem zrobiła się już 11…. I co się nagle okazuje? Że już nie jest
pole, pole – wolno, wolno – teraz musimy się śpieszyć. Dlaczego? Bo to, co zapłaciliśmy na terenie masajskiej wioski obowiązuje tylko na 24h. Gdybyśmy wiedzieli to wcześniej z całą pewnością wzięlibyśmy w drodze powrotnej auto, za te 30$, za cokolwiek… Ale nikt nam o tym nie powiedział! To nie jest park narodowy, gdzie wiadomo ze wstęp jest na dany okres czasu, to widzimisię wioski, ich sposób zarobku – skąd mieliśmy wiedzieć? Nasz przewodnik obwinia nas, Godfreya, nie rozumie, ze to on powinien nam udzielić tych informacji i że argument “zwykle wszyscy schodzą szybciej i wtedy nie ma problemu” nie ma zbyt wiele sensu…
Droga bardzo się dłuży, skończyła się już cała woda, po trudach nocy jestem na granicy fizycznej wytrzymałości. Na kolejnej granicy wytrzymałości. Tym razem odwodnienie jest głównym problemem. Spytaliśmy się, czy gdzieś można ją dostać, odkupić w masajskiej bomie… Nie, nie można jej kupić – można o nią prosić. Nasz przewodnik i Godfrey wyprzedzili nas sporo. Gdy docieramy do lepianek – fatamorgana, sen. W czerwonych łachmanach - wybiega naprzeciw nam dziecko z butelką wody – nic to, że to z jakiegoś lokalnego źródełka, ze może tam być E. coli, Salmonella i ameba – śmierć z odwodnienia i udar są znacznie bliższej… Padam na kolana, wdzięczna jak nigdy. Oddajemy dziecku ostatnie herbatniki, nic więcej nie mamy… Chwila odpoczynku, i dalej, do wioski…
Przewodnik obrażony, my mówimy, że nie zapłacimy za dodatkowy dzień pobytu – wszystko wyglądało by inaczej, gdybyśmy wiedzieli o ograniczeniu czasowym. Na koniec kolejna niespodzianka – nasza wycieczka była… tylko w jedna stronę! W owych 250$ nie jest zawarty powrót do domu! My nie mamy więcej pieniędzy, nie chcemy się już więcej kłócić, więc przystajemy na opłatę powrotu z własnej kieszeni, jeśli tylko będziemy mogli mu później zapłacić resztę wynagrodzenia, po spotkaniu z bankomatem…
Nie ma jednak żadnego transportu do Mto Wa Mbu, z którego moglibyśmy udać się do Arushy… Ostatecznie jedyną opcją okazuje się pół-towarowa ciężarówka do połowy wypełniona skrzynkami pustych butelek po piwie… Na górze siedzi kilku Masajów, dalej ładujemy się my – dla
muzungu 10 000 TSH! Ale nie będzie mniej. Nie ma takiej możliwości, żeby im wytłumaczyć, że niektórzy
muzungu po prostu NIE MAJĄ TYLE pieniędzy. Nikt im tego nie wmówi.
Szyjki butelek wbijają się w pośladki, na wyboistej drodze rzuca w niemożliwy do wyobrażenia sposób, na prawo, lewo, w górę, w dół – potrafi nas wyrzucić w powietrze na kilkanaście centymetrów, a lądowanie na szyjkach butelek nie należy do najmilszych… I tak kilka godzin, już nawet nie liczymy. Jesteśmy tak zmęczeni, ze nawet potrafimy przysypiać w takich warunkach…
Docieramy o 21 do Mto Wa Mbu – co tym razem? Nie ma transportu do Arushy… Już prawie mieliśmy się zgodzić na spanie pokotem u kogoś, jednak w ostatniej chwili trafił się jakiś samochód/taksówka, która za 5 000TSH/os zabrała nas do miasta, w którym przynajmniej mamy hosta…
Około 23.30 docieramy pod drzwi Khalida, nie mogliśmy się do niego dodzwonić – pewnie wyłączył telefon, to w końcu weekend. Pukamy z nadzieją w szybę – przyjmuje nas serdecznie. Złoty człowiek. Szybki prysznic w lodowatej wodzie – to już 44h na nogach… Spać, spać, spać…
Dyskusja wyników i wnioski: Nigdy w życiu nie powinniśmy wchodzić na tę górę, taka jest prawda. To było najbardziej męczące i wyczerpujące wyzwanie w naszym życiu. Faktem jest, że góry potrafią przesunąć granice możliwości i pozwalają odkryć pokłady sił, których istnienia nie podejrzewaliśmy… Jednak lepiej należałoby sprawdzać swoją destynację, bo dla nas to był dość drogi wysiłek i zdecydowanie ponad nasze siły… Nie oznacza to jednak, że nie poleciłabym tego regionu – poza opłatą na bramkach nikt nie wyciągał rąk po pieniądze, ludzie są pomocni (chociażby sytuacja z wodą – nikt nie chciał od nas ani szylinga) i serdeczni. Gdybym miała to zaplanować jeszcze raz – pojechałabym tam, podeszła pod stożek wulkanu – żeby przejść się tym pięknym fragmentem sawanny, zobaczyć tych miłych ludzi, odwiedziłabym jeszcze jezioro Natron (krzyknęli jakieś 20$ - zrezygnowaliśmy…), – bo było na wyciągnięcie ręki. Nie wchodziłabym jednak na Ol Doinyo Lengai, jedynie podziwiała jego święty majestat z oddali…