Wstęp: Jako, że absolutnie nie stać nas na zdobycie Kilimanjaro (1500$ od osoby) ani nawet Mt Meru (o polowę mniej), a chcieliśmy zmierzyć się z jakąś tanzańską górą wybór padł na Ol Doinyo Lengai - aktywny wulkan w okolicach jeziora Natron, na północy Tanzanii, tuż przy granicy Ngorongoro Conservation Area...
Cel: Ol Doinyo Lengai - świętą góra Masajów, "Góra Boga", jedyny czynny wulkan Tanzanii oraz jedyny na świecie czynny wulkan karbonitowy - którego lawa jest o połowę zimniejsza niż pozostałych wulkanów, zaledwie ok. 500°C…
Materiały i metody: Godfrey pomógł nam znaleźć przewodnika który zabierze nas na Ol Doinyo Lengai – jako, że jest to jego kolega udało nam się dobić wydawałoby się korzystnego targu: 250$ to był nasz budżet, opłacić należy transport (wbrew obiegowej opinii istnieje publiczny transport w okolice jeziora Natron: np. autobus w piątek o 6.00 rano, 12 000 TSH), przejazd przez “bramki” na terenie ziem Masajów (nie ma żadnego rozporządzenia jakie powinny obowiązywać ceny, są ustalane przez mieszkańców wioski wg ich uznania i widzimisię, mogą zmieniać je dowolnie – wiele zależy od umiejętności negocjacyjnych przewodnika i jego koneksji, standardowa cena to obecnie ok. 50$ od osoby), oraz wynagrodzenie przewodnika: 100$. Tyle było teorii…
Konieczny sprzęt (buty, kurtka) Michała są w zaginionym plecaku… Aniołem stróżem okazuje się Khalid, nasz host – bez wahania pożycza nam cale konieczne wyposażenie!
Przebieg: O 6 rano odjeżdża nasz autobus, kierujemy się znowu na zachód, jednak w Mto Wa Mbu odbijamy na północ, omijając region Ngorongoro. Droga wyboista, jedna szyba w oknie wybita, przez co wieje i kurzy się niemiłosiernie… Teren wygląda znajomo, gdzieniegdzie pasą się zebry i żyrafy, krajobrazy zachwycają – wulkaniczne pagórki, rzeki czarnego piachu, suche trawy…
Przed południem docieramy na miejsce… Co dalej? Nie wiadomo. Z wioski, do której przyjechaliśmy do podnóża wulkanu jest ok 15km. Możemy wynająć jeepa za 50$ w dwie strony, lub chociaż w jedną – za 30$. Trochę drogo za tak krotki dystans – myślimy. Pożałujemy tej decyzji sromotnie, ale decydujemy się przejść ten dystans. Przewodnik patrzy na nas podejrzliwie – ale jak wejdziemy na wulkan, będziemy zmęczeni... No tak, ale podjecie zaczyna się późno w nocy, jak wyjdziemy około 5 to zdążymy odpocząć. A jak wrócimy, przecież będziemy zmęczeni… No tak… Ale budżet…
Hakuna matata, skoro tak chcemy, nie ma problemu, on i Godfrey mogą iść bez problemu. Pozostałe kilka godzin spędzamy w niewielkiej wiosce, dzieci przyglądają się nam zaciekawione, ja przyglądam się kozom, pijemy kawę, zamawiamy jedna nieszczęsną kózkę na obiad – dziwnie śmierdzi, żylasta i gumiasta, tylko to bardzo głodnych… Przez te miejscowość przejeżdżają czasem land cruizery z turystami, jednak chyba rzadko kiedy ktoś zabawi tu dłużej… Po jakimś czasie wzbudzamy na tyle dużo zaufania ze dano mi do potrzymania 3-miesięczne Murzyniątko. Całkiem sympatycznie, do czasu, kiedy mnie nie posikało… Ale nic to!
Po piątej ruszamy w stronę wulkanu – przez trawiastą równinę, droga przyjemna choć po ciemnym piachu, z którym pięknie kontrastują różowe kwiaty adenium (
Adenium obesum)… Mijamy bomy Masajów (ogrodzone zabudowania mieszkalne), wzbudzamy raczej serdeczne zaciekawienie – dzieciaki pozują do zdjęć, tak samo jak Masajowie sprowadzający swoje bydło z pastwisk – gdy widza się na wyświetlaczu aparatu nie mogą uwierzyć, ze to oni…
Już po zmroku docieramy do stóp Ol Doinyo Lengai, którego ciemna sylwetka nie zdradzała całego czekającego nas koszmaru tej nocy… Po 22 zaczynamy podejście, z początku lekkie, potem coraz ciężej, w głębokim piachu – nie mamy wystarczająco dużo latarek, nie mamy tez czołówek – przez co wszystko trwa dłużej, bo ktoś musi świecić nam pod nogi… Ten wulkan to niemal idealny stożek, którego ściany nachylone są pod kątem niemal 45 stopni. Ale dopóty dopóki jest jakaś ścieżka, jest to tylko wymagające. Dalej zaczyna się już piekło, na nasze nieszczęście nie znalazłam zbyt akuratnej charakterystyki tej góry – nie jest jak wydawało mi się trudny trekking, który niektórzy stawiali jako budżetową alternatywę dla Kilimanjaro, lecz regularna wspinaczka. Osiem godzin walki, góra zdawała się rosnąć coraz bardziej, każdy metr to było wyzwanie. Nie jestem w stanie opisać, jak trudne to było doświadczenie, pod koniec już tylko ściana, zapach siarki, soda na poranionych palcach, na dłoniach odciski od masajskiego kija, który mogły pomóc, gdybyśmy mieli jakieś doświadczenie w tego typu podejściach… Wpinamy się rozpaczliwie, na czworakach, ja ze łzami w oczach...