Wstęp: Rano, zaraz po śniadaniu, znajduje nas Godfrey - chłopak poznany przez Couchsurfiung - nie wiemy dokładnie jak, gdyż nie zdążyliśmy wziąć jego numeru telefonu i nie powiadomiliśmy go, gdzie się zatrzymujemy... Popytał to tu, to tam - widocznie w Arushy wszyscy wszystko wiedzą... Jest coś niepokojącego w tym fakcie…
Cel: Zorganizować safari.
Materiały i metody: Ok. 2h godziny z pomocą Godfreya, biuro Selina (niedaleko wieży zegarowej).
Przebieg: Arusha to na pierwszy rzut oka brudne i tłoczne miasto, gdzie większość centralnych ulic wygląda jak stragany na tandecie, gdzie sprzedaje się tony używanych ubrań, butów i toreb oraz chińskiego elektro-szmelcu, i gdzie asfalt należy do rzadkości... Wszystko to kontrastuje z obrazem tego miejsca przedstawionym na łamach słynnego przewodnika z granatową okładką: Arusha ma być "jednym z najprężniej rozwijających się miast regionu"... Chyba, że to faktycznie bardzo wczesny etap tego rozwoju...
Za centrum można uznać okolice wieży zegarowej, która ma być również (zapewne jednym z wielu) centralnych punktów Afryki, w połowie drogi miedzy Kairem i Cape Town.
Oferty biur podroży są dość podobne, Godfrey zaprowadził nas do jednego z nich, ustaliliśmy cenę i program, przed sfinalizowaniem transakcji jak porządni turyści sprawdziliśmy, czy to konkretne biuro nie jest na dostępnej w informacji turystycznej "czarnej liście" i dodatkowo po stwierdzeniu pracującej tam kobiety, że jest ono "polecane" dokonaliśmy wpłaty połowy należnej sumy.
Na koniec obiad, rozmowy z Godfreyem o edukacji, o korupcji w tanzańskim rządzie, o zarobkach nauczycieli (100$ na miesiąc). Jeszcze uzupełniamy garderobę Michała - dzięki naszemu koledze z cen dla
muzungu (20 000 TSH za 2 pary skarpetek) dochodzimy do cel lokalnych (3 000 TSH)...
Tyle by było na razie Arushy, niecierpliwie czekamy na safari...