Przez wieki Zanzibar był kulturowym tyglem, położonym korzystnie na trasię sezonowych monsunów, które tworząc handlowe szlaki na Oceanie Indyjskim spinały Indie, półwysep arabski oraz wschodnie wybrzeże Afryki - zwane jak obowiązujący tu język - suahili. Jest to wyspa skrzyżowanie i rozdroże. Przez chwile portugalska, dalej arabska, rządzona przez władców Omanu, potem chroniona jako protektorat brytyjski, by uzyskać niepodległość w drugiej połowie XX w. Ostatecznie, w 1964 roku połączyła się z kontynentalną Tanganiką, tworząc nowe państwo – Tanzanię (TANganika + ZANzibar). Wyspa przez wieki opierała ekonomię na najbardziej niegodziwych rzeczach, handlu niewolnikami i kością słoniową. Potem doszły do tego jeszcze goździki. Dla kontrastu. Obecnie na znaczeniu zyskuje turystyka…
Po trwającym 1,5 godziny rejsię docieramy na zatłoczone wybrzeże - wysiadając czeka nas kolejna kontrola paszportów i, tym razem, sprawdzanie szczepień na żółtą febrę. Dalej - tłum taksówkarzy, każdy ma "najlepsza cenę" - chciałam w centrum kupić soczewki, jednak maja tylko jednodniowe, i to po 50$ za sztukę... Za wysoka cena, można mieć soczewek na kilka miesięcy za to... Taksówkarz, który miał nas tylko podrzucić do centrum (co i tak było raczej kuriozalne, biorąc pod uwagę, że przystań portowa jest kilka minut drogi na piechotę od niego), przekonuje nas do przejazdu aż do położonego ok. 60km na północ Nungwi. Jedziemy ponad godzinę, przez gaje palmowe, obserwując codzieńne życie mieszkańców wyspy. Proste, pustakowe domki, mężczyźni w większości siędzą gdzieś bezczynnie, kobiety noszą ciężkie ładunki na głowach, a dzieci bawią się w czerwonym piachu. Co chwile mijamy dziwne punkty kontroli - samochód zatrzymuj się, taksówkarz wymienia kilka zdań w suahili z umundurowanymi mężczyznami i ruszamy dalej... Ponoć sytuacja nie wygląda tak bezproblemowo, gdy to biały turysta mknie drogą w wypożyczonym aucie – wtedy są opłaty, są kontrole bagażu, dokumentów, wiadomo, wszystko może się zdarzyć… W końcu docieramy do szlabanu "Nungwi", krótka rozmowa z policjantem i droga wolna. Ta znana z turystycznych folderów, rajska miejscowość od strony lądu robi zgoła odmienne wrażenie - kozy pasą się na kupach śmieci, bure domy z pustaków kryte blachą, wyboista, bita droga. Dopiero, gdy podjeżdża się pod sam brzeg pojawiają się bielone bungalowy kryte liśćmi palmowymi, biały piasek, turystyczne bary…
Nie ma tłumów, nie trudno znaleźć nocleg za 40-50$ na 2 osoby, gdy chce się zejść z ceny trzeba się trochę potargować. Po chwili znajdujemy przyjemne miejsce, lekko cofnięte od plaży, bez widoku na ocean, ale dość czyste, z ogrodem. Większość pokoi wygląda podobnie, dość przestronne, z dużymi łóżkami, moskitierami, podstawowo wyposażona łazienka, drewniane okna, betonowa podłoga. Skromnie, ale przyjemnie.
Staramy się odzyskać bagaż, człowiek w lokalnej informacji turystycznej dzwoni do biura zagubionego bagażu - mówi, że się znalazł, tylko musi tu dotrzeć. Ulga... Jednak wiadomo, taka rozmowa trochę kosztowała – pan pokazuje ekran swojego telefonu z nic nie mówiącymi nam napisami w suahili, chyba jakiś biling. Dobrze by było, gdyby za tą przyjacielską przysługą poszły jakieś szylingi…
Wczesnym popołudniem obiad, raz można zaszaleć -w eleganckiej restauracji na plaży. Piwo "Kilimanjaro", ryba
kingfish, inne specjały - smacznie, świeżo, bajkowo. Widoki wspaniałe, takie jak na pocztówkach. Niebieskie niebo, woda przechodzącą od turkusu w granat, charakterystyczne łodzie dhow o trójkątnych żaglach, plaże ocenione palmami. Biały, koralowy piasek - inny, niż nad naszym morzem, niż nad morzem Śródziemnym (tamte są kwarcowe). Tak, tak może wyglądać raj...