Wstęp: Przed 10 rano, po porannym zwiedzaniu drugiej grupy kościołów Lalibeli, znowu meldujemy się na niewielkim, położonym koło pół godziny drogi od miasta lotnisku – dzień bez lotu to dzień stracony… Po krótkim (choć opóźnionym) locie lądujemy Gondarze – jednym z większych miast regionu Amhara, liczącym jakieś 700 tys. mieszkańców. To miejsce niepokoiło mnie szczególnie – jakiś miesiąc temu miały tu miejsce poważniejsze zamieszki między amharskimi bojówkami i siłami rządowymi. Podobnie jak w Lalibeli, obowiązuje tu godzina policyjna – po 20 należy siedzieć w domu (po prawdzie, i tak jest wtedy od dwóch godzin ciemno i nie ma zbytnio co robić „na mieście” – więc z naszej perspektywy ta „niedogodność” jest w zasadzie niezauważalna). Czasowo nawet odwołano tu loty i zamknięto park narodowy Siemen – ale teraz miejsce miało zupełnie nadawać się do zwiedzania.
Cel: UNESCOwe zabytki Gondaru.
Materiały i metody: *Lunch jemy w całkiem przyjemnej – i dość turystycznej – restauracji „U czterech sióstr”. Śpimy w Haile Resort.
*Waluta: Birr, ETB; 1 PLN = 30 ETB, 1 USD = 120 ETB.
Przebieg: I faktycznie, miasto wygląda zupełnie normalnie i spokojnie. Z lotniska odbiera nas kolejny przewodnik z kierowcą (bardzo sprawny i sympatyczny duet), i zabiera do wyjątkowo (na nasze zwyczajowe standardy) luksusowego hotelu, po czym prosto do wyjątkowo (jak na nasze zwyczajowe standardy) eleganckiej restauracji. Jest to nasza pierwsza podróż w takim stopniu „zorganizowana” – a wycieczek zorganizowanych nigdy nie lubiłam. Co prawda mając taką „prywatną” wycieczkę odpadają główne powody mojej niechęci – niechciane punkty programu i… inni uczestnicy – spóźniający się na umówione godziny spotkania i rozwlekający punkty, które chciałoby się zrobić sprawnie. Minusem pozostają dodatkowe koszty – ale kurde, jest to wygodne… Odpada zwłaszcza cała męcząca część targowania się w środkach transportu, próby przechytrzenia naciągaczy, kombinowanie przejazdów i dojazdów. Ale też cała ta podejrzliwość, która rodzi się często w takich miejscach w człowieku – bo nie musi się mieć wiecznie na baczności. Choć mam poczucie, że bez tej konieczności przedzierania się przez zastaną rzeczywistość wizja i odbiór danego kraju jest w jakiś sposób zniekształcona… Ciśnie się na usta ten trafny cytat z „Cesarza”:
„
Panie Kapuczycky, czy pan wie, co to znaczy pieniądz w kraju biednym? Pieniądz w kraju biednym i w kraju bogatym są to dwie różne rzeczy! Pieniądz w kraju bogatym jest papierem wartościowym, za który na rynku kupuje pan towary. Jest pan po prostu nabywcą, nawet milioner jest tylko nabywcą. Może on nabywać więcej, ale pozostaje on jednym z nabywających i tylko nim. A w kraju biednym? W takim kraju pieniądz to wspaniały, gęsty, odurzający, osypany wiecznym kwiatem żywopłot, którym odgradza się pan od wszystkiego. Przez ten żywopłot pan nie widzi pełzającej biedy, nie czuje smrodu nędzy, nie słyszy głosów dochodzących z ludzkiego dna.”
*
Sam Gondar jest pierwszym etiopskim miastem z prawdziwego zdarzenia, jakie widzimy na swojej drodze. Jest nieciekawe budowlanym chaosem i blaszaną zabudową biednych dzielnic, i jest tu zdecydowanie więcej uzbrojonych wojskowych z karabinami niż do tej pory widzieliśmy – co w świetle niedawnych wydarzeń nie dziwi. Mamy też typowe obrazy krajów biedniejszych – targi ze szmelcem, mydłem i powidłem, biegające po ulicach zwierzęta hodowlane, chmary tuk tuków. Ale miasto jest też całkiem zielone, ciche (sporadyczne klaksony – jaka ulga po Indiach…) i zasadniczo czyste. Zdaje się, że w Etiopii jest znacznie mniej śmieci niż w wielu innych krajach trzeciego świata - może to być prosty wynik biedy (gdy jest mniej plastikowych odpadków), ale też może być to jakaś większa dbałość o porządek w obejściu i w przestrzeniach wspólnych. Generalnie o mieście wiele mówi nie tylko to, co jest, ale również to, czego nie ma. A nie ma np. na ogrodzeniach prywatnych posesji i budynków publicznych (takich jak uniwersytet) drutu kolczastego lub wmurowanych rozbitych butelek. A wszak jest to typowy widok w krajach powszechnie uważanych za niebezpieczne…
*
Po lunchu przychodzi w końcu czas na zwiedzanie. Miasto założył w pierwszej połowie XVII wieku cesarza Fasiledes, przenosząc tu cesarską stolicę. Dzisiaj główna atrakcja miasta to właśnie pozostałości cesarskich pałaców z tego okresu - kompleks
Fasil Ghebbi. Niestety, na miejscu czekało nas wielkie rozczarowanie – bajkowe ruiny są w generalnym remoncie… Kamienne białe blanki, mury i wierze, o niechwytnym stylu łączącym wpływy portugalskie, arabskie czy nawet indyjskie, wyglądające na etiopskiej ziemi dość surrealnie, były całe pozasłaniane gęstymi rusztowaniami i ochronnymi siatkami. Swoją drogą, prymitywne rusztowania z eukaliptusowych tyczek wyglądają tak, jak musiały za czasów budowy tegoż kompleksu…
Kolejny punkt mogliśmy na szczęście oglądać w pełnej krasie – niewielki kościółek
Debre Birhan Selassie zwany czasem Kaplicą Sykstyńską Etiopii, jest faktycznie zjawiskowy. Cały drewniany sufit zdobią podobizny aniołów, o charakterystycznych, migdałowych oczach i okrągłych twarzach. Na ścianach mamy Trójcę Świętą, sceny Drogi Krzyżowej, diabły i apostołów – dobrze znane historie przedstawione w charakterystyczny dla tego Kościoła Wschodu sposób.
Na koniec zostają jeszcze
łaźnie Fasilidesa - czy raczej pokaźny basen z centralnie położonym bud. Położone kawałek drogi od centralnego kompleksu są przyjemnie ciche – znów jesteśmy tu niemal same. Ściany obrastają korzenie wiekowych drzew – jak w Angkor. Wielki basen jest teraz pusty, jednak raz do roku – w czasie styczniowego święta Objawienia Pańskiego – napełniany jest wodą. Wtedy tłumy pielgrzymów zbierają się tu by celebrować ten magiczny czas… Miejsce musi wyglądać wtedy zjawiskowo!