Wstęp: Gdy wytaczaliśmy się przed 6 rano na opustoszały dworzec w Kannur widziałam, że moi towarzysze podróży nie są zachwyceni. Zamiast skończyć południowy objazd zamykając pętlę w Kochin, przegnałam ich w górę stanu - wiedziona chęcią zobaczenia jednej tylko rzeczy. Pojawiła się na moim radarze, gdy zaczęłam planować podróż po Indiach, ale klamka zapadła po przeczytaniu książki Williama Dalrymple’a, w której opisuje różne drogi do świętości we współczesnych Indiach (takie zgubne jest czytanie!). Nie mogłam być tak blisko i nie spróbować zobaczyć jednego z najbardziej charakterystycznych dla Kerali, wciąż żywych, tradycyjnych rytuałów hinduistycznych, i to odprawianych w prawdziwie fantastycznych strojach. Problem był tylko taki, że jest to regionalna tradycja, występująca tylko na północy tego stanu…
Cel: Tejjam!Materiały i metody:*Przejazd z Alleppy do Kannur nocnym pociągiem: kuszetka klasa AC2, 339 km (kupowane ze sporym wyprzedzeniem): 894 INR/os.
*Nocleg: Plaza Tourist Home, Plaza Junction, Fort Road (b. blisko dworca kolejowego). Pokój 3os z AC -2000 INR noc. Największym plusem była możliwość check-inu o 7 rano…
*Całkiem smaczne i śmiesznie tanie, lokalne dania, w tym śniadania – Indian Coffe House (kilka filii w Kerali). Trzy osoby zjadły spore śniadanie za 180 INR (łącznie)…
*Fort w Kannur – 300 INR (obcokrajowcy, oczywiście).
*Uczestnictwo w obrzędzie Tejjam – 3000 INR od naszej trójki (w zasadzie za przejazd i wskazanie miejsca – bo udział w obrzędach nie jest płatny).
*Waluta: 1000 INR = ±50 PLN.
Przebieg: Słowo „tejjam" (po ang.
theyyam) pochodzi od „dajwam", sanskryckiego określenia boga, i odnosi się zarówno do całości obrzędów jak i samych tancerzy, w których wstępować ma przywołane bóstwo. Niektórzy badacze utrzymują, że te widowiska wywodzą się z pre-arysjkich, niebramińskich, drawidyjskich systemów religijnych, i później zostały wchłonięte przez hinduizm. Inni uważają że to karnawałowy bufor, którym - w sposób zrytualizowany i pozbawiony gwałtowności - wyrażano niezadowolenie z sytemu kastowego, jego niesprawiedliwości i brutalnych nadużyć. Choć przedstawiane historie to często mity i baśnie, walki bogów, opowiastki o wampirycznych stworach i czarownicach, o miejscowych, na wpół legendarnych bohaterach, tak wiele dotyka zagadnień społecznej i moralnej niesprawiedliwości.
Często kwestionują one granice dopuszczalnych zachowań, zwłaszcza nadużycia władzy, ponieważ wyższe kasty walczą, by utrzymać uprzywilejowaną pozycję, i uciskają kasty niższe. W fabułach wielu widowisk tejjam
członek niższej kasty łamie reguły kastowe, zostaje niesłusznie ukarany gwałtem (w przypadku kobiet) lub śmiercią (w przypadku mężczyzn, a czasem również postaci kobiecych), a następnie przebóstwiony dzięki bogom, zadziwionym niesprawiedliwością braminów i innych kast rządzących.
(…)
Nierówności są żyzną glebą, na której wyrósł tejjam
, a forma tańca od zawsze stanowi świadome i rytualne odwrócenie zwyczajowych struktur życia w Kerali: to nie w czystych, uświęconych braminów wcielają się bogowie, lecz w odrzuconych i pogardzanych dalitów. Cały system jest wolny od kontroli braminów. Widowiska odbywają się nie w świątyniach braminów, lecz w małych świątynkach położonych w świętych miejscach i gajach na wsi, kapłanami zaś są nie bramini, lecz dalici. Jedyną rolą, którą mogą odgrywać przedstawiciele wyższej kasty jako posiadacze ziemscy, jest niekiedy wyznaczenie konkretnej rodziny na tancerzy widowisk tejjam
, tak jak w Anglii pan na włościach mógł mieć przywilej wybrania proboszcza swojej parafii.W. Dalrymple,
Dziewięć żywotów. Na tropie świętości we współczesnych IndiachJeśli opis Was jeszcze nie przekonał, wystarczy rzut oka na fantastyczne stroje i makijaż (googlujcie, proszę!), będące kluczowym elementem przebóstwienia tancerzy, by zrozumieć, czemu chciałam to zobaczyć. Jednak, jako, że są to lokalne uroczystości w pomniejszych wioskach regionu, i opisano kilkaset różniących się formą i treścią rodzajów tych przedstawień - nie tak łatwo było to zorganizować. Nawet pora nie była dla mnie jasna- czytając nieliczne blogi i relacje innych podróżników wynikało, że pokazy odbywają się w nocy i mogą ciągnąć do rana, i zwykle organizuje się to przez miejsca noclegowe. W szczycie sezonu, od grudnia do lutego, praktycznie codzienne znajdzie się jakaś wioska, w której spektakl się odbywa. Jednak na miejscu wylądowaliśmy w przydworcowym hotelu, który chyba nigdy nie widział zachodniego turysty, a spacer po mieście nie wykazał żadnych „biur podróży”, które mogłyby coś organizować. Napisałam w końcu na jeden z numerów znalezionych w Internecie – i tak poinformowano mnie, że zasadnicza ceremonia odbywa się nad ranem – wyjazd o 3 w nocy, powrót o 7 rano. I tu był pies pogrzebany – bo o 7.45 mieliśmy lot z położonego 30 kilometrów od miasta lotniska… A można było wybrać wcześniejszy pociąg z Alleppey, wylądować tu po północy i ruszyć prosto na spektakl… Jak można tak źle coś zaplanować, pomstowałam na siebie! Jak można było coś tak zawalić… Co prawda była wcześniejsza uroczystość, od 19 do 22 –ale tam makijaż był niepełny, tak jak i stroje. Ale lepsze było to, niż nic – więc umówiliśmy się na wyjazd o 18…
*
W międzyczasie staramy się znaleźć coś do roboty w upalnym Kannur. Po odespaniu urywanej nocy w pociągu ruszamy na miejską plażę- wielką, pustą, kompletnie nieużywaną. O ile w Marari było trochę zachodnich turystów, i oni mogli bez przeszkód pływać w bikini i kąpielówkach, tak nigdy nie widzieliśmy w takim stroju Indusów. Kannur jest bardziej konserwatywne, także przez sporą mniejszość muzułmańską – i tam przewodnik odradza kąpiele w tak skąpym stroju… Plaża była długa, szeroka, pusta i nieużywana… Woda ma kolor bałtycki, mętny - zupełnie nie są to turkusy oceanu Indyjskiego jakie zna się z Zanzibaru, Seszeli czy innych Malediwów… Zwijamy się stąd, by rzucić okiem na portugalski fort (nic szczególnego, ale przyjemne, zielone miejsce), i w sumie zostało tylko czekać na wieczór.
Jest to też niestety dzień pewnego przesilenia zmęczeniem Indiami – zwłaszcza dla mnie. Nasza relacja z krajem w ogóle, a nawet z Keralą w szczególe, pogarszała się - od załamania pogody, przez typa od łódek w Allepy, nawarstwiające się od dwóch tygodni mniejsze i większe przekręty i naciągactwa (do tej pory znoszone z godnością), moją planistyczną porażkę z tejjamem.
Gdy umówiony przewodnik spóźniał się pół godziny nerwy trzymałam na wodzy ostatkiem sił. Przyjechał z kierowcą, który potem pędził na złamanie karku wąskimi uliczkami podmiejskiego Kannur, raz w ostatnim momencie odbijając ostro w bok przed jadącą na nas czołowo ciężarówką. Gdy po powrocie do hotelu po przekazaniu ustalonej kwoty zaczął przebąkiwać coś o dodatkowych kosztach za taksówkę usłyszał bardzo stanowcze NIE. Ale nie uprzedzajmy faktów…
*
Dotarliśmy na miejsce praktycznie na minuty przed rozpoczęciem. W wąskich uliczkach wioski jakieś 20km od Kannur, gdzieś pomiędzy całkiem eleganckimi i często nowoczesnymi domami, stała niewielka świątynka. Tłum był gęsty – wyglądało, jakby zeszli się wszyscy okoliczni mieszkańcy, i trochę przybyszów z odleglejszych stron. Nasz „przewodnik” (określenie na wyrost- w sumie przyprowadził nas na miejsce i tyle, nie zapewniał żadnych dodatkowych „usług” – np., nie tłumaczył nic na temat obserwowanych obyczajów) usadził nas w gęstniejącym kręgu, w przednim rzędzie. Poza nami było może ze dwoje zachodnich (tzn. białych) turystów, ale też ewidentnie sporo lokalnych – traktujących obrzędy jako doskonałą arenę fotograficzną – osób z porządnymi kompaktami i lustrzankami było ponad 20, więc nie czułam się ze swoim sprzętem jak jakiś szczególny intruz.
Gasną światła, gwarny tłum milknie, wokół niewielkiego ogniska zbierają się pomocnicy, dorzucając gałązek. Na scenę wkracza szybkim krokiem
tejjam - skąpo ubrany, z czerwonym, zdobnym nakryciem głowy (choć sprawdźcie w Internecie jakie potężne potrafią być te ozdoby- tego dzisiaj niestety nie zobaczymy), z pomalowaną na pomarańczową twarzą, czarnymi obwódkami oczu i obłędem w spojrzeniu. Tańczy, wskazuje na coś w oddali, w rytmie bębnów chodzi wokół ogniska jak tygrys, w końcu skacze, turla się przez ogień, wznieca palący się stos ku niebu – płomienie strzelają kilka metrów w górę. Dzieciaki piszczą podekscytowane, dorośli wydają pomruki zachwytu, migawki aparatów strzelają jak szalone. Magia!
Po dłużej chwili zapalają reflektory – scena traci na klimacie, ale na pewno łatwiej o zdjęcia. Tejjam dalej krąży, podchodzi do tłumu – wtedy wszyscy wstają, bo nie wypada siedzieć w obecności boga. Wchodzi w tłum, wchodzi do świątyni, odprawia niezrozumiałe rytuały. Potem przyjmuje kolejkę szukających błogosławieństwa widzów. Ci, co akurat nie idą na audiencję z bogiem stoją w kolejce do polowej garkuchni – dwie wanny ryżu i kilka garów curry rozdawane są wszystkim chętnym. Atmosfera jest iście odpustowa, rodzinna, sąsiedzka. Ludzie zdają się nie mieć problemu z naszą obecnością – zachęcają tak do jedzenia, jak i do spotkania z tejjamem. Po jakimś czasie znowu siadamy, na scenę wkracza drugi tejjam – bogaciej ubrany, ale jakoś spokojniejszy, bardziej teatralny niż transowy, kroczy miarowo wokół ogniska, wymachuje szabelką, wyciąga na scenę dzieciaki przekazując im specjalne błogosławieństwo. Z tył, na świątynnym „zapleczu” widać jak pierwszy tancerz zmywa makijaż i kończy obrzędy – przed kolejną ich odsłoną nad ranem. Nagle wygląda tak krucho, tak zwykle – można go poznać tylko po garbatym nosie.
Dalrymple pyta przewrotnie w swojej książce jednego ze swoich bohaterów, tancerza
tejjam:
- Jesteście więc bogami na pół etatu?
-Tylko w sezonie widowisk tejjam
, od grudnia do lutego. Wtedy porzucamy nasze zawody i stajemy się artystami tejjam
. Na te miesiące stajemy się bogami. Wszystko się zmienia. Nie jemy mięsa ani ryb i nie wolno nam spać z żonami. Przynosimy błogosławieństwo wiosce i jej mieszkańcom i wypędzamy złe duchy. Jesteśmy medium, przez które ludzie mogą podziękować bogom za wysłuchanie ich modłów i spełnienie życzeń. Choć wszyscy jesteśmy dalitami, nawet najwięksi bigoci i zagorzali zwolennicy systemu kastowego, jak bramini nambudiri
, czczą nas i przepychają się, by dotknąć naszych stóp.Koniec końców wychodzę z tego widowiska oczarowana i ponownie zachwycona Indiami – może nie były to tak zdobne i kunsztowne stroje, jak można zobaczyć nad ranem, w trakcie właściwej ceremonii, ale dalej to było jednak coś szczególnego - być światkiem jednej z coraz bardziej nielicznych, prawdziwych, religijnych, mistycznych, rytualnych magii tego świata…