CD.
Cel: Przedostać się na drugi koniec wyspy, do kolejnego miejsca noclegowego – z kilkoma przystankami po drodze.
Materiały i metody: *Nocleg: Pokój w Cecília's House, Vereda das Pedras 12, Jardim do Mar, 244,80€ 2os/3 noce, tj.+-40€ os/noc – ze śniadaniem. Uwaga – większa część tej miejscowości jest bez ruchu kołowego!
Przebieg: Pierwszy przystanek to malownicze, niemal alpejskie w swoim uroku miasteczko
São Vicente. Znajdujące się mniej więcej na środku wyspy, przy północny wybrzeżu, w miejscu, gdzie strome zbocza rozchylają się rzeczną doliną i zapraszają podróżnych do podróży w głąb wyspy. Można tu też podróżować w głąb ziemi – miasteczko słynie z lawowych jaskiń, które niestety jeszcze przez rok mają być zamknięte ze względu na prace badawcze i konserwację (o czym poinformowała nas miła pani przy wejściu).
Niepocieszone ruszyłyśmy dalej, przecinając wyspę niemal pionowo w dół – głównie długim tunelem. Południe jest gęściej zaludnione, i poorane jeszcze większą liczbą usprawniających poruszanie tuneli i tunelików, z których wyskakuje się tylko na moment, żeby na rondzie albo zjechać do miasteczka, albo wpaść do kolejnego tunelu. Ale bez tego podróże z jednego końca wyspy na drugi zajmowałyby chyba dni, więc błogosławić te tunele.
*
Atrakcja, którą zafundowałyśmy sobie w południowo-zachodniej części wyspy, między Ponta do Sol a Magdalena do Mar, to przejazd pod
wodospadem Dos Anjos. Jest on o tyle szczególny, że spada prosto na przybrzeżną drogę, fundując prysznic tak licznie przechodzącym tam turystom jak i całym samochodom (co bardziej żądni wrażeń przyjeżdżają tu nawet kabrioletami). I nikomu nawet nie przeszkadza, że ta droga jest oficjalnie zamknięta –wszyscy nonszalancko mijają barierkę z zakazem wjazdu ;).
*
W końcu docieramy do miejscowości, która ma być naszym domem na kolejne trzy noce -
Jardim do Mar. Szukając noclegów na te kilka dni przed lotem nie było ani za dużego wyboru, ani czasu, żeby zorientować się jakie miejsce (poza Funchal) byłoby dobrą bazą wypadową. Ta miejscowość zdawała się sympatyczna – choć ewidentnie nie doczytałyśmy, że można się tu poruszać praktycznie tylko pieszo – a auto trzeba zostawić na centralnym, miasteczkowym parkingu, i drałować z bagażem do swojego miejsca noclegowego niemały kawałek (plus po każdą zapomnianą rzecz…). Zbiło nas to z tropu (zwłaszcza, że na Bookingu widniała adnotacja „darmowy parking jest dostępny”) – ale ostatecznie doceniłyśmy to spokojne miejsce na końcu świata. W pewnym sensie dokładna odwrotność poprzedniej noclegowni, Santa Cruz – gdzie z jednej strony lądowały nad głowami samoloty, z drugiej biegła estakada drogi ekspresowej. Tutaj nic, tylko szum fal i widok na ocean z naszego balkoniku. Z tarasu widać też dobrze sąsiednią mieścinę,
Paul do Mar. Dojechać tam można sprawnie tunelem, położona jest przy jeszcze bardziej spektakularnych klifach, jednak okazała się być raczej nieciekawa…
Generalnie im więcej zwiedzałyśmy, tym bardziej dostrzegałyśmy, że na tle innych miejscowości Jardim do Mar ma faktycznie dużo uroku: między jasnymi domkami krytymi czerwoną dachówką biegną wąskie, brukowane uliczki,
veradas; pełno małych poletek winogron i bananów, bujnych roślin na skrawkach ziemi w każdej szczelinie nawadnianej hojnie lewadami. Miejscowość ma w swojej nazwie „ogród” – i widać, że jest to trafne charakterystyka. Kiedyś była ponoć popularna wśród surferów, ale od kiedy umocniono brzeg straciła tę gałąź turystyki…