Wstęp: Monarchy, lub danaidy wędrowne (
Danaus plexippus), latem fruwają na ogrodami i polami Stanów Zjednoczonych i Kanady – jedna populacja nad Wyżyną Kolorado i zachodnimi Stanami, druga na wschodzie, od Florydy, przez Midwest, po Nową Anglię i Wielkie Jeziora. Zimą jednak motyle gdzieś znikają. Dość wcześnie udało się ustalić, że zachodnia populacja zimuje w kotlinach Kalifornii, od Montery po Los Angeles. Gdzie podziewały się osobniki ze wschodu? W czasach dzisiejszej technologii sprawa ustalenia tras migracji zwierząt, nawet tak drobnych jak motyle, wydaje się raczej trywialna. Ale odkrycie terenów zimowania monarchów w połowie lat 70. XX wieku było wielkim wydarzeniem, które wieńczyło cztery dekady poszukiwań. Okazało się, że zimują w kilku niewielkich lokalizacjach, w górskich lasach trans-meksykańskiej Kordyliery Wulkanicznej, na granicy stanu Meksyk i Michoacán. Motyle przylatują początkiem listopada i odlatują początkiem marca – połowa lutego powinna być doskonałym czasem na ich podziwianie. Tak więc zobaczenie tego skrytego miejsca zimowania na własne oczy – to był plan na dzisiaj.
Cel: Jedno z chronionych i wpisanych na listę UNESCO stanowisk zimowania monarcha wędrownego -
El Rosario.
Materiały i metody: *Transport: Autobus z Meksyku do Anguangueo odjeżdża z południowego dworca Poniente (stacja metra Observatorio lub dojazd uberem – nas z centrum kosztowało to 110 MXN w jedną stronę. Autobusy linii Zina Bus, 259 MXN w jedną stronę, puerta 12, droga zajmuje 3,5h (lub więcej w drodze powrotnej przy korkach…). Autobusy generalnie są punktualne i wygodne, ale lecące w nich filmy i jazgot z głośników sprawił, że droga była znacznie bardziej męcząca niż mogłaby być…
Po dotarciu do Anguangueo trzeba jeszcze dostać się „sanktuarium” – 12 km można pokonać taksówką (500 MXN w dwie strony) lub colectivo (chyba coś koło 50 w jedną stronę, ale jeżdżą kompletnie nieprzewidywalnie).
*Zwiedzanie: Bilet kosztuje teraz 80 MXN dla osoby dorosłej, wjazd koniem w jedną stronę – 150 MXN (poważna inflacja, jeszcze chwilę temu było to odpowiednio 50 i 100 MXN…). Każdy dostaje obowiązkowego przewodnika, który zwykle nie mówi po angielsku – ponoć to ochotnicy, i wypada dać napiwek.
*Waluta: Peso meksykańskie, MXN = ok. 0,20 PLN, 1 PLN = 5 MXN.
Przebieg: Autobus do Anguagueo w stanie Michoacán,dawnego górniczego miasteczka dalej mającego sporo uroku, był zaskakująco sprawny i punktualny. Na miejscu natychmiast zaczepił nas taksówkarz (tudzież zaczepił podróżująco solo Japonkę, z którą połączyliśmy siły i podzieliliśmy koszty). Przed 12 jechaliśmy stromą górską drogą do bram „Sanktuarium”. Na miejscu trzeba jeszcze sporo podejść – reszta wycieczki jednak mocno optowała za konnym podjazdem, a że wysokość była niemała to nie oponowałam (samo Anguagueo jest na 2 560 m.n.p.m, a kolonie monarchów znajdują się na ponad 2800 m.n.p.m.). Na miejscu było niestety dość chłodno – i to mocno mnie martwiło. Mimo, że sprawdziłam prognozę i zapowiadała idealne słońce i 14C, rzeczywistość była zgoła odmienna. A pogoda przy motylach ma kluczowe znaczenie –bo jak jest zimno, to nie latają… I tak po jakichś 20 minutach jazdy na grzbiecie niewielkich koników, i kolejnych 10 minutach spaceru leśnymi ścieżkami dotarliśmy na miejsce. I faktycznie, motyli były setki tysięcy – oblepiały szczelnie gałęzie drzew
oyamel, gatunku sosny, której nielegalna wycinka niszczy te szczególne siedliska. (Na szczęście, w ostatnich latach rozwój turystyki znacznie zmniejszył skalę wycinki – turyści przybywający oglądać motyle okazali się bardziej intratnym biznesem). Ale był jeden problem – żaden, ale to żaden z nich nie latał… I choć ta masa owadów robiła wrażenie – było to trochę rozczarowujące, bo dopiero gdy tysiące monarchów lata nad głowami przeżycie będzie magiczne. Nie zrozumcie mnie źle – gdybym szła leśną ścieżką i niespodziewanie zobaczyła te strzeliste sosny oblepione kiściami motyli to zbierałabym szczękę z ziemi – ale inaczej było, gdy oczekiwania budowały się przez te 3,5 godziny jazdy autobusem, pół godziny taksówką i kolejnym pół godziny podjazdu/podejścia (i z perspektywą takiegoż powrotu tego samego dnia). Ale prawda jest też taka, że nie ma szans żeby na takie miejsce się po prostu natknąć na spacerze – nie przez przypadek poszukiwanie tych miejsc zimowania zajęło wiele lat, a sama historia tych badań jest fascynująca…
Najtrudniej było delikatne owady oznakować – kilka dobrych lat pochłonęło dopracowanie metodologii przytwierdzania specjalnych nalepek do skrzydeł motyli. Następnie zaangażowano dziesiątki, a potem setki ochotniczych obserwatorów przyrody (dzisiaj nazwalibyśmy ich „citizen-scientist” a projekt zakwalifikowalibyśmy jako naukę obywatelską) – których proszono o przesyłanie znalezionych, „oznakowanych” motyli na Uniwersytet w Toronto. Przez lata oznaczono setki tysięcy migrujących monarchów, a tysiące zostały przesłane z powrotem na Uniwersytet.*
Dzisiaj takie badania powadzi się zgoła inaczej, ledwie kilka tygodni wcześniej byłam na seminarium naukowym, gdzie opisywano badania migracji innego wędrującego motyla – naszej europejskiej Rusałki osetnik (
Vanessa cardui). Niektóre populacje tego motyla migrują między północną, subarktyczną Europą a zachodnią Afryką, choć ostatnie badania wykazują, że trafia także do Afryki subsaharyjskiej – czyli jego trasy bywają dłuższe niż monarchów! Te odkrycia przynoszą jednak analizy izotopów, pomiary radarów oraz sekwencjonowanie pyłków osiadłych na motylich skrzydłach, gdzie zidentyfikowanie gatunków charakterystycznych endemitów dla danego regionu staje się dowodem innej, zadziwiającej, motylej migracji. Zmieniają się technologie, ale nie zmienia się zaangażowanie ochotników, obywateli-naukowców, w tego typu projekty – każdy może się dołączyć
na tej stronie (choć teraz zamiast całych motyli, przesyła się zdjęcia i koordynaty GPS;)).
Dzisiaj ochotników-naukowców wspierają aplikacje mobilne w telefonach i strony internetowe, ale w połowie XX wieku sprawa była znacznie trudniejsza. Mimo sporego rozwoju wiedzy na temat migracji i biologii gatunku, ponad 20 kolejnych lat czekano na odkrycie zagadkowego miejsca zimowania wschodnich populacji. Dopiero notatka w meksykańskich gazetach przyniosła przełom – amerykański ekspata i miłośnik przyrody, podróżujący kamperem po Meksyku, zaangażował się w poszukiwania. Po kilku latach, w 1975 roku, wraz z równie zaangażowaną małżonką i z pomocą lokalnych drwali, odkryli pierwsze miejsce zimowania monarchów - w górach Sierra Madre. Gdy na miejsce dotarło małżeństwo Urquhart, koordynujące projekt z Toronto, wśród roju motyli odkryli owada oznakowanego przez ochotnika w Minnesocie – oto był niezaprzeczalny odwód, że jeden motyl może pokonać 3000 kilometrów! Odkrycie było naukową sensacją, i w krótkim czasie znaleziono kilkanaście podobnych zimowisk, wszystkie na relatywnie niewielkim, górskim obszarze Kordyliery Wulkanicznej w centralnym Meksyku.
*źródło:
Gdzie zimują monarchy, F.A. Urquhart, National Geographic Magazine, 04/2009 – skrót artykułu z 1976 roku.