Wstęp: Mówi się, że wszystkiego w życiu trzeba spróbować – choć to popularne porzekadło częściej odnosi się do alkoholowych libacji i narkotyków, niż fizyki kwantowej i rachunku różniczkowego. W moim przypadku – dotyczyć będzie resortów
all inclusive…
Cel: Rajskie plaże na
Cayo Santa María.
Materiały i metody: *Transport: taksówka z Cienfuegos do Cayo Santa Maria – 60 CUC, 4h z przerwą na późne śniadanie koło stacji na kilometrze 259 autostrady – dobre kanapki za 1,65 CUC. *Nocleg: Resort Golden Tulip Aguas Claras; Rezerwacja około miesiąc przed wyjazdem, przez AMOMA.com, oferta promowana na fly4free - 70€/doba za pokój 2os. w pakiecie
all inclusive - czyli wychodzi 150PLN/os/noc. Spędzamy tu 3 noce.
Przebieg: Nie byłam fanem tego pomysłu – resorty hotelowe to zupełnie nie moja bajka. Nie tylko zniechęca mnie relatywnie wysoka cena , ale nawet bardziej - brak kontaktu ze „światem zewnętrznym”. Ale ta podróż miała z założenia być spokojniejsza, a Mama zażądała przynajmniej trzech dni na pięknej plaży. I choć Kuba jest wszak wielką, karaibską wyspą – sprawa plaż wcale nie jest tam taka trywialna. Internetowe poszukiwania nieodmiennie prowadziły do jednej konkluzji – najpiękniejsze i relatywnie łatwo dostępne plaże są położone nad atlantyckim wybrzeżem Kuby, w archipelagu
Jardines del Rey. Składa się na niego ciąg koralowych wysepek -
cayos, połączonych z lądem wąskimi groblami. Przez lata te rajskie wysepki opanowały resorty dla „dewizowych” turystów – w punktach kontrolnych przy wjeździe na groble sprawdzane są paszporty. Przez wiele lat Kubańczycy (poza hotelowymi pracownikami) nie mieli tu wstępu, teraz ten absurdalny przepis już się zmienił – i każdy, kogo na to stać, może tu przyjechać.
Romans Cayo Santa María z masową turystyką zaczął się relatywnie niedawno – niemal do końca XX wieku wyspa była zamieszkana głównie przez moskity (w przeciwieństwie do np. Cayo Coco, które turyści odwiedzają już od czasów Hemingway’a). Gdy ruszyła budowa resortów, na szczęście postawiono na niską zabudowę – więc plaż nie ocieniają monstrualne hotele, niższe budynki są raczej schowane nieco z tył, wśród drzew i krzewów. Nie ma tu żadnych
cas, nie ma lokalnych knajpek – tylko hotelowe restauracje i turystyczne ‘centrum’. Rozważałam opcję noclegu w jednej z miejscowości na głównym, kubańskim lądzie – np. w Remedios, ale koszty noclegu i późniejszej komunikacji między miasteczkiem a plażami Cayo raczej przewyższyły by dość atrakcyjną ofertę, która pojawiła się na fly4free (patrz wyżej).
*
Ale na Cayo trzeba najpierw się jakoś dostać – a z transportem popełniłyśmy kilka poważnych strategicznych błędów, jak CIA w Zatoce Świń. Raz dziennie jedzie tu Viazul, jednak nie mogłam przez Internet zarezerwować biletu na autobus wyjeżdżający z Cienfuegos (dałoby radę jedynie ze stacji początkowej, Trynidadu). Sprawa została odłożona już na podróż – jednak na miejscu za zakupy zabrałyśmy się za późno – bilety zostały wyprzedane. Nie pomogło siedzenie o poranku na dworcu w Cienfuegos i błagalne wpatrywanie się w kobietę w biurze Viazul. Autobus był „super full” – i trzeba było zapłacić dwa razy więcej za taksówkę… Ale rozklekotany, zielony Buick zabrał nas prosto pod nasz Hotel. Chyba byłyśmy jedynymi gośćmi, którzy nie dość, że zjawiły się na podjeździe w takim gratku, to jeszcze wyciągnęły z bagażnika plecaki ;)
Ale trzeba przyznać, że hotel był niczego sobie, check-in 2h przed czasem, i mogłyśmy korzystać z wszystkich uroków resortu – basenów, baru, katamaranu, przekąsek, restauracji – no i oczywiście rajskiej plaży. I faktycznie – jest to zupełnie inna klasa… Kilka widziałyśmy tu plażyczek, ale jak ktoś szuka prawdziwie rajskiego wybrzeża na Kubie – to jest jego destynacja. Ocean ma hipnotyczny, szmaragdowo-zielony kolor, drobny piaseczek na plaży, muszelki... W przejrzystej, ciepłej wodzie pluskają się blade rybki, choć jeśli odejść dalej od głównej plaży to i płaszczkę można zobaczyć! A gdy już znudziła mi się plaża, to wyskoczyłam do położonego nieopodal rezerwatu przyrody. Nie było tam żywej duszy, nikt nie pilnował bramy – w końcu żaden inny szaleniec nie zamieniłby rajskiej plaży i baru
all inclusive na duszne mokradła… Ale mój spacer w upalnym słońcu bardzo się opłacił, zobaczyłam kilka gatunków ptaków, które umknęły mi w Cienaga de Zapata – w tym fikuśne, różowawe łyżkodzioby.
Koniec końców, mimo moich początkowych obiekcji – nie cierpiałam tu wcale przez te kilka dni ;) A nawet porządnie się zrelaksowałam. Dłużej już umarłabym z nudów, jednak Mama żegnała miejsce ze smutnym westchnieniem – stwierdziła, że mogłaby tu zostać tydzień. Ale nasza podróż powoli zbliża się ku końcowi, i zaczynamy strategiczny odwrót w stronę Hawany…