Wstęp: Na razie to tyle Hawany – opuszczamy miasto stołeczne by udać się na łono natury. Mało miejsc na Kubie cieszy się taką „agroturystyczną” sławą jak Viñales – brama do wpisanej na listę UNESCO Doliny Viñales. Miejsce jest położone niecałe 200 km od Hawany, jednak dystanse potrafią być na tej wyspie zwodnicze…
Cel: Viñales
Materiały i metody: *Transport: Taksówka z Parque Central do głównego dworca National Bus Station (obecnie dworzec ten obsługuje również autobusy Viazul) – 7 CUC. Autobus „dla turystów” Viazul: Havana-Viñales: 12 CUP/osoba; odjazd o 11.25, podróż trwa niemal 4h (z 30 minutowym postojem na lunch i przystankiem w Pinar del Rio). *Nocleg: Casa/”Hostel” Leyanis y Jesus - 15 CUC/pokój/noc + śniadania 4 CUC/osoba. *Gastronomia: Papa’s, przy głównej ulicy - c./ Salvador Cisneros 115, na zachód od kościoła: duża porcja ropa vieja – 3 CUC, mała – 1,5 CUC.
Przebieg: Transport na Kubie – jak wiele aspektów turystycznej codzienności – charakteryzuje pewna irytująca dwoistość. Turyści (osoby bez kubańskiego dowodu osobistego), nie mogą korzystać z państwowego, całkiem eleganckiego, i śmiesznie taniego przewoźnika Omnibus; powinni korzystać z turystycznego przewoźnika
Viazul - o cenach przejazdów przypominających zachodnioeuropejskie. Słyszałam tyle historii o nieudanych podejściach obieżyświatów do Omnibusów, że postanowiłam nawet się nie irytować, i skapitulowałam na wstępie. Na później zostawię kwestie bardziej demokratycznych środków transportu, takich jak
camiones. Jednak o bilet na Viazule wcale nie jest tak łatwo – od pewnego czasu można je kupić (przed wyjazdem) przez Internet, jednak oblegane trasy wyprzedają się z pewnym wyprzedzeniem. Przynajmniej – ta pula biletów, która jest dostępna on-line. Część można upolować w kasach na dworcach, te na „ostatni moment” można dostać w specjalnych okienkach
ultima hora. Rzutem na taśmę dostałyśmy tak dwa bilety na dzisiejsze połączenie do Viñales, co było bardziej ekonomicznym rozwiązaniem niż proponowane taksówki zbiorowe,
colectivos - nieugięci naganiacze obstawali przy 20 CUC za osobę. To jest urok podróżowania „na skraju” sezonu!
***
Gdy Viazul zatrzymuje się przed kościelnym placem, chmara naganiaczek bije się o uwagę klienta – chyba każdy dom w miasteczku to także
casa particular, oferująca pokoje na wynajem. Jedna z nieustępliwych kobiet zaciągnęła nas na skraj miasteczka – jednak miejsc e zbytnio do nas nie przemawiało. Kolejna zwabiła nas hasłem „basen”, – którego wizja działała na wyobraźnię, gdy pot lał się z czoła, a siermiężny zaduch oblepiał ubrania. Miejsce położone nieco na uboczu, bardzo różowe, z betonowymi delfinami i flamingami, z ładnym widokiem na
mogoty - wapienne ostańce, symbol Viñales. Całkiem, całkiem. Ledwo spisano nasze paszporty – zaczęła się tropikalna ulewa. To też jest niestety urok podróżowania „na skraju” sezonu… Zaniosło się tak, że w pół minuty mogoty zniknęły nam z oczu – i wydawało się, że tego kalibru deszcz nie ustanie przez tydzień. Cóż było robić, jak nie pić mojito, i smętnie patrzeć w dal…
Po jakiś dwóch godzinach niebo się uspokoiło, okno pogodowe wykorzystałyśmy na obiad – ceny stopniały w porównaniu do Hawany. Drinki też z 3x tańsze – rekordowe mojito za 0,90 CUC zwieńczyło dzień. Miasteczko jest niewielkie, ale masa tu knajpek, sklepów z pamiątkami, barów – nie powiedziałabym, że to miejsce w żelaznym uścisku socjalistycznego reżimu. Ilość prywatnej inicjatywy jest imponująca. Gdy tylko poluzowano fidelowskiego pasa, wszyscy tu zakasali rękawy i robią to, co robi się na całym świecie w miejscach hojnie obdarzonych przez naturę: ciągnie kasę od turystów. Przy czym w warunkach wolnorynkowej konkurencji daje to turystom faktycznie wybór opcji na każdą kieszeń, wachlarz atrakcji na kilka dni zwiedzania i ogólnie korzystny stosunek jakości do ceny.