Wstęp: Czym prędzej opuściliśmy Tinghir, na dowiedzenia – zauważamy podupadły ksar... Przed nami monotonny krajobraz, od czasu do czasu urozmaicany na wpół opuszczonymi kasbami i gajami palmowymi. Rozległa równina to już Sahara - choć tysiące bajek i filmów wpoiło nam jedyny słuszny obraz największej pustyni świata - jako wielkiej piaskownicy - to olbrzymie jej połacie to właśnie kamienisto-żwirowe, brązowo-czarne pustkowia zwane
hamadą.
Cel: Noc w berberyjskim namiocie na trenie bajkowego
ergu (piaszczystego fragmentu pustyni) Chebbi.
Materiały i metody: Choć znalezienie kogoś na miejscu nie stanowiłoby problemu, my skorzystaliśmy z Couchsurfingu - choć wycieczka jest płatna, osoba była przynajmniej sprawdzona (Mohamed). Koszt przejażdżki, noclegu, dużej kolacji i śniadania to 30€ od osoby (ok. 300-350dh).
Przebieg: Droga z Tinghiru do Hassi Labied (tam mieszkał nasz host, koło bardziej turystycznej Merzougi) była zaskakująco szybka. Gdy dotarliśmy na miejsce było po 14, a wycieczki, ze względu na temperaturę, zaczynają się o 16-17. Chcąc coś zjeść, w pobliskiej Merzoudze, musieliśmy zmierzyć się z nowym typem naganiactwa: stręczycielstwo motorowe. Gdy zatrzymaliśmy się na chwile, by zorientować się w sytuacji - przylgnął do nas mężczyzna w berberyjskim turbanie. Gdy ruszyliśmy- wskoczyli na motor, i gonił nas dookoła małego placu, i potem aż do granicy wioski...
W Hassi Labied Mohamed przybył w samą porę, bo kolejny motorowy naganiacz nie odstępował nas na krok... W jego skromnym domku mamy chwile na odpoczynek, koło 17 przyprowadza cztery osiodłane dromadery. Zaskakująco dostojne, potężne i na swój sposób piękne to są zwierzęta, gdy przyjrzeć im się z bliska. Szczególnie fascynujące są ich nogi, ewolucyjnie idealnie przystosowane do poruszania się po piachu. O podroży na wielbłądzim grzbiecie czytałam wiele - ale szło zaskakująco gładko i przyjemnie. Przejażdżka trwała około godziny, przez coraz większe wydmy... Cudownie zmieniały się kolory piasku, przez ciepłe żółcienie, ochry, po głęboki pomarańcz. Za ostrymi grzbietami dłużą się cienie, w oddali kolejne "karawany" zmierzają do miejsc noclegowych. Po drodze mijamy kilka podobnych obozowisk, należą one albo do hoteli, które sprowadzają tu swoich gości, albo to nomadów. Te drugie można rozpoznać po takich znamionach stałej osady ludzkiej jak kozy, kury, gołębie i koty. Nasz namiot, niekształtna konstrukcja na planie prostokąta, wykonana z koców, dywanów i innych płacht materiału, jest właśnie w pobliżu takiego obozu berberyjskich nomadów, trochę na uboczu, z dala od zbiorowych "osiedli" i ich międzynarodowej mieszanki turystów, od ich bębenków i wieczornych animacji. Mamy za to na stanie kilka kotów, i rozbrykane młode kózki. Nasi sąsiedzi przygotowują nam słodką, miętową herbatę zwaną dość przekornie
berber whisky, oraz wielki, pyszny
tajine na kolację.
Nim zajdzie słońce wdrapujemy się na jedną z wyższych wydm, by podziwiać jak zmierzch zmienia pustynny pejzaż - najlepiej chodzi się boso, piasek jest przyjemnie ciepły, wiatr delikatnie otula, a widoki - zachwycają. Można by tak siedzieć na tej piaszczystej grani bez końca.
Noc jest zaskakująco jasna - połówka księżyca wystarczy, by bez trudu rozpoznawać twarze i trafić do namiotu, lub by udać się w poszukiwaniu dogodnego miejsca do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Prawdziwie rozgwieżdżone niebo widać dopiero po zachodzie księżyca...
Mohamed nie spędzał z nami zbyt wiele czasu, biorąc pod uwagę, że czasem mieliśmy problemy z porozumieniem (jego angielski nie był najlepszy), to trudno mu się dziwić. Ale ucięliśmy sobie kilka interesujących rozmów. Miał dwie siostry i kilkoro braci, w tym bliźniaków. Sam nie chodził do szkoły, pustynia była jego nauczycielem - ale jego braci zastaliśmy nad książkami. Angielskiego uczył się od turystów, arabskiego zna podstawy, jego rodzimym językiem jest berberyjski. Po kolacji oddalił się gdzieś z przyjacielem, na odległej wydmie było widać dwa cienie, i białe turbany...