Oto są. Dokładnie takie jak na pocztówkach, bo też i dla nich odbudowane – słynne wiatraki. Okolica pusta, płaska i niegościnna. Niebo w tym miejscu na ziemi wydaje się być jeszcze wyżej, niż zwykle, a karawele chmur płyną dostojnie po jego bezkresnym błękicie. Docieramy w południe, okolica wydaje się być wymarła. W miasteczku spotykamy jedynie kilka osób, które chętnie wskazują nam drogę, choć to wcale nie jest konieczne – jedynym wzniesieniem w promieniu kilku dobrych kilometrów jest to, na którym złowieszczo czai się siedem białych wiatraków. Są jeszcze ruiny zamku, ale przecież nikt nie przyjeżdża tu dla nich. W zasadzie wydaje się, że nikogo tu nie ma, ale to tylko złudzenie, magia sjesty. Na górze jesteśmy całkowicie sami. Jak okiem sięgnąć, po horyzont, ciągnie się zielono-złoty patchwork pól uprawnych. U naszych stóp niewielkie miasteczko z jedną, wielką fabryką. Życie tu nie może być łatwe, twarda ziemia, pożółkła trawa, wiatry ścigające się na mesecie.
Tym, co widzi się zbliżając do Consuegry, jest moment inspiracji pisarza. W pewnym świetle, przy określonym ułożeniu chmur, drżeniu upalnego powietrza, które może wisieć nad równiną, wszystko tu nabiera jakiegoś upiornego, nierzeczywistego wyglądu. To oczywiście sam Cervantes, zanim mógł to uczynić jego Rycerz, ujrzał w tych wiatrakach olbrzymy, i nawet stojąc tu, na górze, przy ruinach zamku, nie mogę się za bardzo uwolnić od tej fantazji.
Nie, tam w górze nie jest się w zwykłym świecie, lecz w królestwie wyobraźni. W dole jest La Mancha z ziemi, pól, świń, szynek i serów, solidny świat namacalnych rzeczy, ale tu, z góry, ten sam materialny świat nabiera aspektów marzenia i tego, co niemożliwe; wszystko jest tu inne, niż się wydaje.-
Drogi do Santiago, Cees Nooteboom