Nim udaliśmy się na południe kraju, ruszyliśmy wzdłuż słynnej rzeki. Jak? Oczywiście koleją, trasa wije się tuż nad brzegiem, a jest to najtańszy i całkiem efektywny sposób by z dna malowniczej doliny cieszyć oczy winnicami skąpanymi w słońcu. Walory okolicy przekładają się na walory trunków, mijamy kolejne małe stacyjki, przydomowe ogródki i plantacje dużych producentów, zielone zbocza nie wydają się monotonne. Wystawiam głowę przez okno, pęd powietrza rozwiewa mi włosy, nie ma to jak pociąg!
Pociąg kończył bieg w niewielkiej miejscowości Peso da Régua – która choć rości sobie prawo do miana węzła komunikacyjnego, nie dysponowała oddzielnym dworcem autobusowym. W kiosku przed stacją kolejową sprzedawano bilety na dalekobieżne trasy autobusowe. Oczywiście, sprzedawano, gdy tylko nie było sjesty. A my mieliśmy szczęście przybyć w samym jej środku. Chwilę zwiedzaliśmy miasteczko, ta jego część (zapewne gdzieś dalej było jakieś centrum) była stosunkowo niewielka i zwrócona w stronę rzeki. Większość sklepów, podobnie jak kiosk, była zamknięta. Szukaliśmy czegoś w miarę chłodnego do picia. W jednym z otwartych, w niewielkiej chłodziarce służącej jednocześnie za ladę, znaleźliśmy 3 małe puszki piwa, które zresztą potem sączyliśmy pod drzewem przy bulwarze, niemal dotykając stopami spokojnej Duoro. Jednak na większą uwagę we wspomnianym sklepie zasługiwała zawartość białej, plastikowej skrzynki przy wejściu. Wypełniały ją płaty suszonych ryb, sławnego bacalhau. Były białe od soli i miały dość nieprzyjemny zapach. Portugalczycy musieli być pomysłowym narodem, aby zaopatrzać zamorskie wyprawy. Nie dość, że wynaleźli porto, to jeszcze te suszone i solone dorsze, z których ponoć potrafią przyrządzić tyle potraw, ile dni w roku…