Wstęp: Poranek przynosi odpływ – choć północna część wyspy znana jest z ograniczonych pływów, są one jednak obecne – woda potrafi cofnąć się o kilometr w głąb oceanu. Rybacy naprawiają swoje łodzie, które zamiast unosić się na wodzie leżą niczym wraki wyrzucone na brzeg. Po plaży niesie się stukot młotków o drewniane dna
dhow i drażniący zapach farb i impregnatów. Kobiety wykorzystują ten czas do zbierania glonów łowienia uwięzionych ryb i owoców morza na wieczorny posiłek. Turyści również brodzą w wodzie po kostki, podziwiają jeżowce, rozgwiazdy, ukwiały…
Cel: Nungwi.
Materiały i metody: Obiad w lokalnej knajpce: 5 500 TSH, piwo: 5 000 TSH, tanzańska karta sim: 1 000 TSH.
Przebieg: Tanie bungalowy rozłożone są po zachodniej stronie miejscowości, my spacerujemy szeroką w tej chwili plażą na wschodnią część, za latarnią morską. Tam znajdują się bardziej luksusowe kurorty, zamknięte enklawy. Jednak plaża jest otwarta, ponoć nie wolno jej grodzić…
Co rusz ktoś zaczepia –
Jambo, my firend, how are you, Cześć, jak się masz przyjacielu, może nurkowanie, rysunek na liściu bananowca,
spice tour, muszelka, taksówka? Najpierw z uśmiechem dziękujesz, nawet wdajesz się w sympatyczną rozmowę, nie jest to bardzo nachalne, a oferujący uśmiechnięty i wesoły. I tak raz, drugi, trzeci, w końcu każdy traci cierpliwość, kręci głową, gdy ktoś podchodzi, nawet nie słysząc pytania:
(…) nie odpowiadamy na słowo jambo i odwracamy głowę w stronę morza z głębokim poczuciem winy – jesteśmy nieuprzejmi, biali i bogaci – jak doskonale ujęła to Małgorzata Szejnert, autorka drobiazgowego opracowania i kompendium wiedzy o Zanzibarze (Dom Żółwia. Zanzibar, wydawnictwo Znak).
Niewiele za ostrzegawczą tabliczką, która przestrzega turystów by dalej już nie poruszać się z cennymi rzeczami ze względu na napady i kradzieże, dochodzimy do luksusowego hotelu – Resort Zalu, ponoć najlepszy hotel w Nungwi... Wchodzimy na przylegające do niego molo, niby zgubieni, chcemy przejść przez ten przybytek „na skróty”, na drugą stronę – do wioski, by tą drogą wrócić w nasze strony. Basen, eleganckie leżaki, kilka znudzonych i bogatych turystów (ponoć wynajęcie tu bungalowu to koszt nawet 2000$ na tydzień), przemykamy klimatyzowaną salą z recepcją i gigantycznym dachem krytym liśćmi palmowymi... Uprzejmy portier dyskretnie wyprowadza nas przez wielką, stalową bramę. Tam zaczyna się część wioski, o której zapewne ci goście hotelowi nie maja nawet pojęcia. Zderzenie dwóch światów, ekskluzywne resorty, bogaci turyści, dyskretna obsługa (zwykle z kontynentu, ponoć mieszkańcy wyspy są trudniejsi do zdyscyplinowania, i nie tak łatwo odnajdują się w procedurach i standardach luksusowych ośrodków – oczywiście powoduje to duże niezadowolenie u zanzibarczyków), a po drugiej stronie bieda, brud i konserwatywne, islamskie społeczeństwo. Choć jesteśmy w tej wiosce jedynymi białymi nikt nie zwraca szczególnej uwagi na naszą obecność. Jedynie dzieciaki biegają za nami i co śmielsze wołają
jambo, ale żadne nie wyciąga ręki po pieniądze, – co jest przerażającą plagą w kontynentalnej części Tanzanii...
Można w wiosce zauważyć napisy napominające do respektowania kultury tego obszaru - negliż i stroje kąpielowe w miasteczku są bardzo źle widziane. Do tego nasz pobyt tu ma miejsce w samym środku Ramadanu - miesiąca postu dla muzułmanów i jeden z 5 filarów Islamu. W ciągu dnia (do zachodu słońca) nie można jeść, pić, całować się ani palić publicznie - niczym dziwnym nie jest, gdy mieszkańcy upominają turystów niestosujących się do tych zasad.
Pytamy człowieka z informacji o bagaż: tak, tak, znalazł się, ale nie dotarł. Nasze podejrzenia rosną, gdy w końcu dodzwoniliśmy się do informacji odkrywamy smutną prawdę, dalej nikt nie wiem gdzie on się znajduje... W związku z tym musimy stracić czas i pieniądze na poszukiwanie ubrań, ja muszę pogodzić się z brakiem szkieł kontaktowych (cenna lekcja, zawsze należy mieć je w bagażu podręcznym, i lepiej nie płakać, jeśli nie ma się zapasowych), a także prawdopodobnie konieczne będzie skrócenie pobytu na tej rajskiej wyspie, gdyż wygląda na to, że biuro
Turkish Airlines w Dar es Salaam jest jedynym miejscem, w którym tę sprawę można będzie pchnąć na przód...
Czas zapoznać się z interiorem również od kuchni - kolacja w malej knajpce dla odważnych turystów, rezydentów i miejscowych - Michał próbuje swojej pierwszej ośmiornicy, ja pozostaję przy szpinaku i fasolce.
O 20.15
black out, nie ma prądu. Nieliczne knajpki są oświetlane dzięki generatorom, co lepsze hotele też mają swoje zasilanie. Nam pozostaje wieczór przy świecach, nim wyjdzie księżyc ciemności w drodze do bungalowu są nieprzeniknione... Taka sytuacja jest tu całkiem normalna, i ma miejsce niemal codziennie – na kilka godzin, choć bywało i tak, że Zanzibar tracił zasilanie na kilka miesięcy... Prąd doprowadzony jest na wyspę za pomocą podwodnego kabla z lądu, i niestety, poza stolicą, przerwy są na porządku dziennym.